Tomasz Konnak – Świnoujście 2005, czyli za drugim razem się udało

Piękna żegluga pod bardzo pełnymi żaglami

Napisałem właśnie dopiero co kolejną wersję planu rejsów na rok 2006, czyli na już najbliższy sezon. Plany, plany, a gdzie podsumowanie tego, co było? A było sporo. Może okazją będzie relacja z rejsu do Świnoujścia na Mistrzostwa Polski. Zabieram się do tej relacji od pewnego czasu, coś mnie kusi, a z drugiej strony dochodzę do wniosku, że nie warto. Poza tym jak pisać o swoich błędach? Trudna sprawa. A czas leci i szczegóły się zacierają w pamięci. Na stole dziennik jachtowy i mapa wybrzeża, to co w głowie zostało i to musi wystarczyć.

Tuż po wyjściu z Gdyni, a Piotr już męczy swój aparat

Przygotowania jachtu trwały cały czas. Pracowicie skreślałem punkty, wnioski, jakie pozostały po poprzedniej wyprawie. Wszystkie udało się spełnić, łącznie z nowym, małym fokiem na ciężkie warunki. No, może nie wpisałem wszystkich telefonów do komórki, ale były wydrukowane i czekały w papierach, w koszulce, na swoją kolej. Nawet się to przydało!
Gorzej było z załogą. Stała nie istniała. Ludzie poznani przypadkiem, w internecie, przewijali się przez pokład. Lepiej tak niż wcale nie płynąć, ale… Jacek, mój dość stary załogant, doświadczony już, zupełnie nie miał czasu. Ale zadeklarował się, że płynie tam oraz zostaje na regaty. To już było coś. Drugim załogantem stał się Piotr, poznany przez p.r.z. Przyjechał do Gdańska na jedne regaty, zadeklarował się na MP. To już było całkiem nieźle, jak na tę sytuację. Pozostawała kwestia powrotu. Ale to dalszy kłopot. Siedziałem sobie w piątek 18 sierpnia w pracy, odliczałem czas do końca służbowego dnia, gdy dostałem wiadomość, że Jackowi się w pracy odmieniło i może tylko płynąć „tam” i zaraz musi wracać. O regatach nie ma mowy, mało tego, musi szybko wracać. A jacht to nie samochód i gwarancji dać nie można. Ale jak to mówią, małymi kroczkami. Na razie płyniemy do Świnoujścia, a potem się zobaczy. Okrętujemy się o 17, jeszcze ostatnie zakupy i przed 19 w drogę. Widzę w dzienniku, że coś musiało wiać, skoro postawiliśmy genuę nr 2. Czyli miało być bez forsowania i odpoczynkowo. Do Helu halsówka i to dość pracowita. Wiatr powoli słabnie. Jest prawie pełnia i dość długo płyniemy halsem prosto w księżyc, po smudze światła na wodzie. Widok wcale nie taki częsty. Wychodzimy dość daleko za półwysep, niepotrzebnie aż tak daleko, ale chciałem się oddalić od brzegu ze względu na prognozę, która zapowiadała słabe wiatry przy brzegu, daleko od brzegu ciut silniejsze. A dlatego niepotrzebnie, bo można to było zrobić później. W okolicy Jastarni, przed północą, stawiamy spinakera, który to żagiel będzie pracował aż do samego końca przelotu. Z przerwą na kąpiel przed Świnoujściem. Cóż więcej można powiedzieć? Płynęliśmy tak sobie spokojnie, wiatr nie był za silny, ale jednak był, dokładny fordewind, w związku z czym trochę poćwiczyliśmy przebrasowania, żeglugę pod big-boy’em. Cały czas trzymaliśmy się daleko od brzegu, wierząc, że dobrze robimy, że przy brzegu wieje słabiej. Wsparcie meteorologiczne zapewniała nam brzegowa stacja sms-owa w osobie Joli.

Jacek i Piotr, to dopiero początek drogi

Piotr i Jacek wprawiali się w sterowaniu, a ja drugą noc niemal w całości przespałem (w odróżnieniu od pierwszej). Znaczy nabrałem zaufania. Genialne były kotlety, które Piotr przywiózł ze sobą. Dwa takie, razem z bułką, załatwiały całkowicie sprawę obiadu. A do tego były pyszne do tego stopnia, że już w Świnoujściu chętnie dojadałem ich resztki, mimo że knajpa była obok.

Przy okazji wnioski w sprawie zasięgu GSM (w sensie sms). Realnie do 10 mil da się uzyskać połączenie, górna granica to 12-15 mil, przy 20 mój telefon już nic nie łapał. Jacka telefon był lepszy. Ale naprawdę można liczyć na cokolwiek do 15 mil od brzegu, dalej to fuks i loteria.

Gdzieś między Gdynią a Świnoujściem

Płynęło się pięknie, spokojnie, szybko, woda gładka jak stół. Ale w końcu czas składać się na Świnoujście. Im bliżej brzegu tym słabiej wieje, w końcu przychodzi cisza. Korzystając z okazji zrzucamy żagle i kąpiemy się, zostało kilkanaście mil drogi. Ruszmy w drogę, znów coś wieje, widać już wejście, czas zmienić spinakera na genuę. Kiedy ja byłem w Świnoujściu? Jachtem 17 lat temu, rowerem też coś koło tego. Kawał czasu.

Przyznaję, że dobijamy do GPK. Nie wiedząc jak jest, a mając świadomość, że trochę tu postoimy, konformistycznie dobijamy. Okropne miejsce, choć woda spokojna.

Big-boy? Big-boy, a do tego nawet coś wieje

Tu dygresja – niedługo przed rejsem jacht został dokładnie umyty, wypolerowany i wypastowany przez 3 osoby, co zajęło w sumie 3 dni. Od tego czasu bardzo dbałem o czystość i całość naszych burt! Za porysowanie od razu bym pobił!
Dowiaduję się, że GPK nic nie chce, tylko zapytali skąd i ile osób, podali swój telefon, żeby w przyszłości nie dobijać. Ja z kolei powiedziałem, że będziemy tu się kręcić do końca tygodnia. Stosunki dyplomatyczne zostały nawiązane. Wejście mamy z wiatrem, wchodzimy do basenu północnego, jeszcze tym razem bez halsowania. O godz. 17.10 stoimy już przy pomoście. Na koniec przelotu wiatr zafundował nam dobicie na fordewindzie. Wychodzi nam lepiej niż wszystkim jachtom przez następny tydzień na silniku. Czyli można. Taaak, piszę o tym, bo będzie czas i o popełnionych błędach wspomnieć, niech to się choć trochę równoważy.
Z Gdyni płynęliśmy 46 godzin. Byłoby mniej niż 40 gdyby nie cisza przed południem. Jacek się pakuje i leci na pociąg, zostajemy z Piotrem sami, czas wolny, każdy robi, na co ma ochotę. Mnie się nie chce nigdzie ruszać, a już na pewno nie do miasta. Ale po jakimś czasie wychodzę sobie na spacer po okolicach basenu, potem dalej i tak nabrzeżem dochodzę aż do centrum. Uderza to, że port jest całkowicie otwarty, żadnych płotów, bram i tak dalej. Stoi sobie holownik, jacht, jakiś kuter, pozornie bez ładu i składu. A wejść można wszędzie, ludzie się kręcą. Podoba mi się to bardzo. W ogóle jestem maniakiem zwiedzania portów. Widać, że to miasto jest miastem morskim w odróżnieniu od wielu, wielu innych w Polsce, łącznie z Gdynią, która morska to była może przed wojną. Cały szereg smutnych refleksji. Krótki wypad zrobił się całkiem długim spacerem. Na szczęście mamy sporo czasu do regat i będzie kiedy zwiedzać.

Gdzieś przed Świnoujściem, ale gdzie dokładnie?

A następnego dnia wiatr jest bardzo sympatyczny, 5-6 stopni czego w basenie nie czuć zupełnie. Postanawiamy wypłynąć na przejażdżkę. Zabieramy ze sobą Magdę, tubylkę. W wejściu mamy dokładnie w mordę, czyli halsówka. Przez cały basen północny i potem wyjście na morze. Z GPK gość się wydziera, że po porcie nie wolno halsować. Ignoruję. Jest wyraźnie napisane w przepisach, że wolno pływać na żaglach. Nie ma zakazu halsowania. Nikt już więcej się nie czepiał, mimo że codziennie było widać Pallasa pracowicie halsującego. Kosztowało nas to prawie godzinę każdego dnia. A wiatr z NE, fala naprawdę duża. Zlekceważone warunki mszczą się natychmiast. Za wejściem ubieram sztormiak na mokre całkiem ciuchy, wszystko ocieka wodą, a refowanie staje się kłopotliwe. Magda pierwszy raz na jachcie, buja okrutnie, ruch w wejściu i poza nim. Ale w końcu opanowujemy sytuację, żagle małe na maszcie, jacht płynie spokojnie, ale kołysze bardzo, dla Magdy za bardzo. Trzeba wracać, co pełnym wiatrem następuje błyskawicznie. Tuż przed wejściem mija nas Duży Ptak, który też przypłynął na MP. Chłopaki mają dosyć, zresztą mało ich, płyną tylko pod grotem, ładny widok na tej fali!
Wracamy, cała wycieczka trwała 2 godziny. Chcąc sobie w przyszłości ułatwić trochę manewry w basenie, cumujemy bliżej końca pomostu. Bo odejście na żaglach wcale nie było takie łatwe. Za to teraz wielkie suszenie i bardzo dobre pierogi w knajpce przy basenie. Wtorek, czyli czas na zwiedzanie – pół dnia włóczę się po mieście. Podoba mi się, no przyznaję!

Zaraz będziemy się suszyć, czyli po powrocie z „rekreacyjnego wypadu na morze” 😉

W basenie na ponad 20 jachtów tylko 2 polskie. Wieczorem zjawia się trzeci załogant, Kuba. Pierwszy raz na morzu, pierwszy na regatach, pierwszy raz postawi spinakera i to od razu w wyścigu. Środa jest dniem pomiarów. Idzie to jak krew z nosa, ja decyduję pomierzyć wolne burty i zrobić stronę z rozmieszczeniem ciężarów. Wywalamy wszystko z jachtu. Aż się nie chce wierzyć, że tyle mamy tych gratów. Wszystko leży na pomoście, na niebie zbierają się chmury. Uparłem się i chodzę za mierniczym prawie 2 godziny, mówiąc wprost, że musi do nas dotrzeć w końcu i że nie odejdę. Upór przynosi efekty, udaje się pomierzyć jacht, pakujemy wyposażenie do środka, ufff, cały dzień w plecy. Wieczorem czas na dalsze włóczenie się po mieście. Dziwne te dni, po pracy i zabieganiu w Gdyni jest w końcu czas na rozmyślania.
Za to Kuba przechodzi szybki kurs obsługi lin, ale co to jest warte, heh.
W knajpce oblężony komputer, wszyscy sprawdzają prognozy pogody na jutro, zapowiada się ciekawie…

Rano wiatr odkręcił o 180 stopni niemal, dzięki temu szybko wychodzimy z basenu fordewindem. Jako pierwsi zresztą, co i nie dziwi. No cóż, przyznaję, że dawno się tak nie denerwowałem. Choć załoga chyba nie widziała. W końcu obcy akwen, obce jachty, zielona załoga (co z tego, że chętna, tego się nie da nauczyć w jeden dzień). Do tego zaczynamy od wyścigów góra-dół i to aż czterech. Wszystkie jachty szybsze, do tego duże startują po nas, czyli na trasie mijanki. A wieje trochę, a nawet sporo 2-3, potem się rozwieje do 4. Starty nie są złe, ale żadna rewelacja, to przez ostrożność. Ale jakoś to idzie, wiatr nam sprzyja, bo jest. Pierwszy wyścig, wiadomo, manewry idą wolno i niewprawnie, załoga się uczy, no i ja też, na co nas stać, a na co na pewno nie. Pierwszy wyścig to koty za płoty, odprężam się powoli. W drugim, popełniam błąd na starcie i muszę kręcić karne kółka, a szkoda, bo szło nam potem bardzo dobrze. Potem zaczyna trochę padać, wiatr tężeje. Trzeci wyścig jest naszym najlepszym wyścigiem. Wieje już solidnie, niby dla nas dobrze. Ale niestety, musi to wytrzymać i sprzęt i załoga. A to już nie takie proste. W tym dniu kilka razy wyczepił nam się bras z bomu, załoga ma kłopoty ze spinakerem, jest nas po prostu za mało. Ale walczymy. Tym razem idzie naprawdę dobrze, niestety na ostatniej prostej, już na spinakerze wiatr perfidnie ścicha i znów trzecie miejsce przechodzi nam koło nosa.

Czekamy na start…

Kolejny wyścig to już walka, wiatr jest silny, trochę odkręca. Dogania nas Hadar pod spinakerem i nagle widać, jak z jednego dużego spinakera robią mu się dwa małe. U nas też nieklawo, niedaleko do boi, trzeba zrobić przebrasowanie, ale moim zdaniem się nie uda. Piotr stwierdził, że spróbuje. No niestety, kończy się to awaryjnym zrzuceniem spinakera. I to jeszcze nic, ale po boi się okazuje, że na jednym halsie jest mętlik z szotami. Przy całkiem już silnym wietrze Piotr próbuje to rozplątać. A ja zamiast zmienić hals od razu, liczę na to, że zajmie mu to chwilę (drugi hals był zupełnie nieopłacalny, bo wiatr odkręcił). Niestety, genua tego nie wytrzymuje, rozrywa się na brycie i trzeba stawiać mniejszą. Tracimy mnóstwo czasu na to i w efekcie zajmujemy w tym wyścigu ostatnie miejsce. A szkoda kurcze, cały czas ocieraliśmy się o to 3 miejsce, ale niestety, suma błędów, braki w wyposażeniu, kiepskie żagle dały to, co dały. W każdym wyścigu było to coś. Do tego dochodzi całkiem niezłe zmęczenie, kolejny wyścig zaczynał się 5-10 minut po naszym wpłynięciu na metę. Inne jachty miały ten kwadrans na odpoczynek, u nas był czas tylko na uporządkowanie spinakera, nawet nie było kiedy coś zjeść przez te wszystkie godziny.

Koniec wyścigów, wracamy, pracowicie halsujemy w wejściu i do basenu, cumujemy o 19.30. Jesteśmy mocno zmęczeni, ale nerwy już za nami. Jest niedosyt, choć rozum mówi, że lepiej po prostu być nie mogło. Zupełnie nie mamy siły na szycie genuy.
A rano nie ma na to już czasu – szycie zacząłem, ale nie było szans skończyć. Piotr poprawia końcówki spinakerbomu, żeby się brasy tak nie wypinały.
Pogoda, jak ktoś mówi, typowo pallasowa. Ale co z tego, kiedy nie dajemy rady opanować dobrze jachtu w takich warunkach. Opanować w sensie regatowym. Walczymy, żegluga jest fantastyczna, prędkość ponad 7 węzłów, wyścig średni, czyli mało manewrów i można trochę odpocząć. Niestety, na ostatniej prostej zupełnie źle rozegrałem halsówkę. Poza tym na jednym boku jest żużel, na którym by się przydała duża genua, ale znów niestety. Czyli wychodzi jak wychodzi, ten wyścig nie był udany, choć jacht pod wiatr żeglował pięknie. Wiało cały czas 4-5 B. W basenie cumujemy godzinę po przejściu mety, widać, że to wejście do portu dawało nam się we znaki. Na rzece wiatr kręci, chodzą solidne szkwały, a my chcemy/musimy do basenu, na jego koniec.

Tuż przed starem, albo nawet i chwila po

Następnego dnia długi wyścig. Start ma być już o godz. 10, czyli trzeba wyjść naprawdę wcześnie. Po ostatnim wyścigu komisja jest poważnie zaniepokojona tym, że Pallas zakończy regaty wiele godzin po innych. Prognozy są zupełnie rozbieżne. IMGW podaje 6-7 B, w porywach do 8, inne 2-3 B. Komisja wierzy w te drugie i skraca trasę, poza tym tak ją ustawia, żeby bojami zwrotnymi były boje stałe, znaki nawigacyjne. Wiatr słabszy, dwójka. Załoga nabrała wprawy i idzie nam naprawdę bardzo dobrze. Cały czas trzymamy kontakt, nikt nam nie ucieka. Po całym dniu naprawdę udanej żeglugi, na ostatnim znaku nawigacyjnym (pława DZI) jesteśmy niecałe 30 minut za Bryzą Sport. A to znaczy, że są za nami. Widać, że oglądają się nerwowo (mijamy się, oni już wracają). Ale niestety, jak jest tak dobrze, to wiatr cichnie. I powoli zostajemy z tyłu, halsówka, tym razem już nie jest wtopiona, ale warunki takie, że Bryza ucieka, powoli, ale jednak. W końcu stajemy z braku wiatru. Po pewnym czasie wraca, ale jest słabiutki i wleczemy się na metę. Szkoda, szkoda, szkoda. Na mecie meldujemy się o 22.40. Komisja bierze nas na hol, ale i tak niemal przez pół godziny nie możemy wchodzić do portu, bo nagle zrobił się straszny ruch. Przepływa pięknie oświetlony dźwig, potem kilka statków w różne strony i dopiero my na holu. Przyznaję, że w takich warunkach wchodzenie na żaglach byłoby mało przyjemne. A w basenie impreza. O 2 w nocy siedzę sobie na ławce i rozpamiętuję, rozważam sukcesy i błędy. Z załogami kilku jachtów wymieniam telefony, robimy sobie małe podsumowanie, o którym rano już tylko ja pamiętam, jako ten w zasadzie niepijący.

Niedaleko Międzyzdrojów, a pogoda dla Pallasa idealna 🙂

Wcześnie rano Piotr opuszcza jacht, musi wracać.
A my mamy dzień wolny. Zakończenie regat, media nawet jakieś są. Dostajemy nagrodę Kuriera Szczecińskiego dla najstarszego jachtu w regatach, hmm.

Poza tym, w naszej grupie zajmujemy 4 miejsce na 5. Cóż, trzecie było nie tak wcale daleko. Jest niedosyt, ale znów rozum mówi, że trzeba się cieszyć z tego, co jest. Ciała najwyraźniej nie daliśmy, załodze za waleczność należy się duże uznanie. I nie tylko my mieliśmy problemy, Hadar podarł spinakera, Nauticus genuę, Stocznia Ustka złamała jarzmo rumpla (ale wyścig ukończyli!), Trohus miał jakieś problemy z takielunkiem. Halsowanie do basenu dało nam się mocno we znaki, także to, że ostatni kończyliśmy biegi. Silny wiatr zweryfikował sprzęt oraz liczbę załogi. Piotr tak się zapalał, że w efekcie nadwerężył sobie mięśnie, o czym w czasie walki na pokładzie zapominał, ale co się samo przypominało wieczorami.

O godzinie 17 melduje się na jachcie Magda. Widzimy się pierwszy raz. Chce zobaczyć jak to jest na słonej wodzie. Następnego dnia wychodzimy o 7.30, wiatr zachodni, czyli zaraz za wyjściem stawiamy spinakera. Ale wieje tyle, co nic, odchodzimy baksztagiem mocno od brzegu. Bardzo powoli odchodzimy, przed 15 wiatr zamiera całkiem. Jest okazja do kąpieli. Wychodzi na to, że w tym sezonie najwięcej razy kąpałem się w Zatoce Pomorskiej. Aż do 20 poruszamy się z prędkością 300 metrów na godzinę, pod samym grotem, na lekkiej falce. Niestety, Magdę zmogła choroba morska. Jest całkowicie unieruchomiona. Znosi to bardzo dzielnie, nawet próbuje żartować, ale to wyjątkowo ciężki przypadek.

Wyliczyłem potem na podstawie pozycji, że przez ponad 17 godzin, do północy, zrobiliśmy 49 mil. A dopiero po północy wiatr powoli rośnie, zaczyna się żegluga. Choć dalej halsowanie w fordewindzie, bo aż tak mocno to nie wieje. Za to fala rośnie. Rano decyduję, że trzeba jednak wejść do portu, nie mam sumienia patrzeć na Magdę. Pada na Ustkę, bo Darłowo już niemal za nami. A skoro Ustka i podchodzimy do brzegu, warto się dowiedzieć, czy nie będą do nas strzelać na poligonie. Wcześniej nie była mi ta wiedza potrzebna, bo mieliśmy się trzymać daleko od brzegu. Hmm, i teraz widać, jakie figle potrafi płatać zmęczenie. Po niemal całej dobie sterowania, po uciekaniu przed kutrami, które, mogę przysiąc, goniły nas specjalnie i perfidnie z każdej strony, po omijaniu wystawionych sieci (tak, żeby spinaker pracował bez obsługi – zawsze wiało nie tak!), robię głupotę. Wyciągam telefon i wysyłam sms-a do Jurmaka z pytaniem, jaki jest telefon do Ustki. Oczywiście idiotyzm, bo przecież mam te dane w papierach, sam drukowałem! No cóż, udzielam sobie reprymendy, dochodzę do wniosku, że czas znów pośpiewać. Robiłem to w nocy, cichutko, myśląc, że nikt nie słyszy. Niestety, to było złudzenie…

Wieje 2 do 3, fala ma ponad metr, podchodzimy pod Ustkę, czas zmienić spinakera na genuę. O 11.15 cumujemy w Ustce. Paskudne miejsce, wysokie nabrzeże, gumy na betonie, dokładnie między kutrami udało się znaleźć miejsce dłuższe od Pallasa o może 2 metry, wiatr dopychający, fala od kutrów i wycieczkowców. Całkiem sporo czasu zajęło nam takie przycumowanie, żeby wychuchanemu Pallasowi nic nie było. A i tak pierwszy przepływający kuter pokazał, że jeszcze jest źle. Idziemy na obiad do knajpy tuż obok, są toalety, Kuba nawet się kąpie. Magda odżywa, pakuje się. Żegnamy się po obiedzie, dokładnie po dwóch godzinach postoju wypływamy. Odejście od nabrzeża wcale nie jest trywialne. Jest nas mało, do tego ciasno, wiatr dopychający, zaraz potem wąsko. Starannie przygotowany manewr wychodzi jednak bezbłędnie, Kuba uwija się za 3 osoby, ja pomagam jak mogę. To nie takie proste przy tak wysokim nabrzeżu rzucić wszystkie cumy, rozpędzić jacht, postawić żagle i nie zostać na kei. Coś, co na pewno nam wychodziło w tym rejsie to manewry cumowania i odcumowania. Ale przecież nie zawsze jest tak idealnie… Halsówka w wejściu, dla Pallasa tradycja. Trzeba szybko zrobić klar na pokładzie, pozbierać się. A fala dalej spora, wiatr na szczęście cały czas jest, taka rześka trójka. Mijamy na styk pierwsze zwężenie, potem zwroty, ale już spokojnie, w końcu głowice falochronu zostają za rufą, można odpaść i posprzątać odbijacze i cumy, które pozostały jeszcze na pokładzie. Jak ktoś wychodzi z portu z odbijaczami na burcie nie oceniajcie go zbyt surowo – może po prostu nie miał szansy ich zdjąć. Oddalamy się od brzegu, można stawiać spinakera, ale nie decyduję się na to. Wiatr rośnie do czwórki, fala też, a my już padamy na twarze. Pozostaje nam halsowanie z wiatrem tak, aby genua nie gasła. O 20 jesteśmy za Łebą, o 1 w nocy trawers Rozewia. O ile poprzedniej nocy atakowały nas kutry, to tej mam wrażenie, że jak byśmy nie zrobili zwrotu to atakuje nas brzeg. Trzeba było odejść dalej w morze, ale szkoda mi było nadkładać drogi, niesłusznie chyba. Wiatr powoli cichnie, do tego stopnia, że przed 6 rano spinaker wędruje do góry. Ale tylko na 4 godziny, w końcu Hel, zakręt i pod wiatr do Gdyni. Cumujemy o 11.15, koniec eskapady. Droga powrotna zajęła nam 52 godziny, w tym postój i wejście do Ustki.

Czemu powstała ta relacja? Sam naprawdę nie wiem. Może dlatego, żeby jakoś spuentować tę poprzednią? A może to jednak było jakieś przeżycie? No było na pewno.

Wieczór się zbliża

Najpierw podsumowanie, że tak napiszę, techniczne. Rejs trwał w sumie 13 dni a dwanaście dób. W tym czasie przepłynęliśmy 533 mile. Pełne 3 doby jacht stał w Świnoujściu czekając na regaty.
Oczywiście nawigacyjnie nie był to żaden wyczyn. Przeloty przy pięknej pogodzie, żadnych problemów.
Same regaty za to dały nam nieźle w kość. Dostaliśmy trochę po tyłku. Bo i wiało, i mało nas było, i sprzęt zaczął wysiadać, no i pierwszy raz w końcu. I dla załogi i dla mnie. Nie daliśmy się jednak, poznaliśmy sporo nowych rzeczy (albo nie nowych, ale po prostu innych). Teraz, zimą, na jachcie jest wprowadzanych sporo zmian – wnioski przekuwają się na praktykę.
Mam satysfakcję, że bez UKF i silnika nie mieliśmy żadnych kłopotów. W czasie całego rejsu na burcie nie powstała ani jedna rysa, manewry portowe wychodziły znakomicie. Na regatach nie było już tak dobrze, o niektórych moich błędach załoga na szczęście nawet nie wie. O niektórych to i pewnie ja też nie wiem…

Zaprzyjaźniliśmy się za to z załogami innych jachtów, zdobyliśmy pewne uznanie.
Organizacyjnie to wcale nie była prosta sprawa. Naprawdę rejs wisiał na włosku z powodu braku załogi. Trochę przygotowań też to wszystko wymagało, żeby potem nie było żadnych kłopotów.

W każdym razie te dni w Świnoujściu były co najmniej dziwne. Wędrowałem po mieście albo i dalej, miałem czas na przemyślenie wielu spraw. Niby niedaleko od domu a jakby w zupełnie innym świecie. Warto było! I chyba dlatego powstała ta relacja, nie można było tego wypadu tak całkiem przemilczeć.

Oczywiście, wniosków i refleksji mam znacznie więcej, ale ta relacja i tak już jest nieprzyzwoicie długa…
Byliśmy w Świnoujściu jedynym małym jachtem ze wschodu.

Tomasz Konnak

P.S. Jeżeli coś pomyliłem w wyścigach pierwszego dnia to proszę się nie dziwić i nie czepiać – skleroza, a po takim czasie naprawdę już nie pamiętam, czy np. Hadar podarł spinakera w czwartym wyścigu czy może jednak w trzecim…

pl_PLPolski
Powered by TranslatePress