Tomasz Konnak – Bornholm 2006, czyli jeszcze dalej…
Pomysł wyjazdu pojawił się, gdy układałem w styczniu plan rejsów Pallasa. Bo w kalendarzu imprez PZŻ były też te zagraniczne, jak Gotland, Kilonia czy Bornholm właśnie. Pomysł jak pomysł, w sumie wpisać można… Przygoda kusiła coraz bardziej. Do tego okazja – dla Polaków dzika karta w tym roku. Pierwsze zielone światło dostałem w pracy (nowej do tego): szykuj się, urlop nie będzie problemem. Skoro tak, to czas było skontaktować się z organizatorem. Wstępnie obejrzałem listę kandydatów i mina mi zrzedła. Jachty typu IMX 40 nie są małe. A były większe. Organizatorzy się zastanawiali kilka dni, czy nas przyjąć, czy będzie dla nas klasa i w końcu napisali, że tak, zapraszają. Jak się okazało z klasą nie było kłopotów, ponieważ wszyscy startowali w jednej. Trzecie zielone światło zapalił klub – kierownictwo nie stawiało przeszkód, a wręcz poparło pomysł.
Przygotowania, wgryzanie się w przepisy ISAF-u, załatwianie formalności, zgłoszenie do regat i tak dalej. Całe te typowe, przedrejsowe przygotowania, które dobrze znamy. Popłynęliśmy we trójkę, co było jednym z nielicznych, ale dotkliwych błędów tej wyprawy. Jola i Olek zdecydowali się na udział w tym wariackim przedsięwzięciu. Wyjście w piątek wieczorem, jak się okazało kolejny błąd, bo lepiej płynąć dwa dni i noc, niż dwie noce i dzień. Tylko że po cichu liczyłem na przelot w 24 godziny. Nie udało się.
Z przelotu „tam” w pamięci pozostały emocje przy ślizgach na fali pod spinakerem. Odgłosy gotującej się za burtą wody były niesamowite. Log pokazywał po 10 i 11 węzłów (rekord 12,3). Zabawa przednia, jednak po wielu godzinach utrzymywania w ryzach spinakera i jachtu miałem zwyczajnie dosyć (brak zmiennika). Wciągnęliśmy genuę… Co ciekawe, to wcale nie było jakieś ekstremum dla jachtu. Raz jeszcze się okazuje, że Difur wszystko zniesie, tylko z załogą ciut gorzej…
Zaczyna się druga noc, widać latarnie w Svaneke i na Christianso. W końcu, około 1 w nocy, podchodzimy pod Allinge. Przepisowe podejście, dokładnie wg nabieżnika, którego nie widać. Główek też nie widać. Główki nie świecą, bo nie mają świecić, a nabieżnik tylko na żądanie. Ot, duńska specyfika. Druga próba i znowu nic – widać światła miasteczka, widać kamienie na brzegu, jest coraz bliżej, a wejścia nie widać i „co nam pan zrobisz”? Czekamy do świtu, wolno pływając przed portem. Wejście do Allinge jest w sumie łatwe, krótkie, ale trzeba je najpierw znaleźć.
W porcie pustki. Czas na odpoczynek i zwiedzanie, bo Bornholm to perełka, której warto poświęcić kilka dni.
Spływa powoli nasza konkurencja. No cóż, małe toto nie jest, tylko Stocznia Ustka ma swojskie wymiary i wysokość masztu. Przychodzi dzień przedstartowy. Co to oznacza wiedzą regatowcy. Ale nie do końca chyba. U nas byłyby pomiary, zamieszanie, świadectwa. Tam tylko wypisanie formularzy z wagą załogi (każdy sam się waży i potwierdza wynik podpisem), rozdanie instrukcji, jakieś formalności, poznanie komisji regatowej i nieocenionego szefa całości, czyli Eckiego. Tego też dnia, dzięki nieoczekiwanemu sponsorowi (wielkie dzięki!), przenosimy się do ośrodka wypoczynkowego, w którym, jak wszystkie załogi, dostajemy swój domek do dyspozycji.
I w końcu zaczyna się. Pierwszy dzień regat. Wychodzimy po odprawie, godzinę przed startem, ale wcale nie jesteśmy pierwsi. Wszyscy traktują regaty o wiele solidniej niż u nas. Sprawdzają linię startu, siłę wiatru, dogrywają żagle, stawiają spinakery, robią próbne halsówki. Starty okazują się sporym wyzwaniem. Nawet idealnie wymierzony start, ale między dwoma jachtami, z których każdy ma maszt taki, że nasz top sięga im do pierwszego salingu, jest bez sensu. Zakryci całkowicie, wolniejsi dwa razy, szukamy po prostu pustego miejsca na starcie i zaraz odchodzimy tak, żeby mieć choć trochę czysty wiatr. A na linii startu nie ma wolnego miejsca, towarzystwo nie ma zwyczaju grupowania się przy jednym końcu.
Długi wyścig dookoła Bornholmu, 60 mil. Długa halsówka przy silnym wietrze (w końcu dwa refy), piękne widoki i skały. Gdy już zbliżamy się do Ronne wiatr słabnie i odkręca. A do tego silny przeciwny prąd. Cały następny bok wyspy musimy przehalsować, gdy tymczasem ci przed nami mieli półwiatr albo baksztag. Zbliża się noc, piaszczyste brzegi i mielizny, w końcu latarnia Dueodde, którą mijamy już po ciemku. Dostajemy sms-em informacje o skróceniu trasy i nowej pozycji mety. Po chwili telefon z pytaniem gdzie jesteśmy i czy mamy szansę zdążyć przed upływem limitu czasu. Wiatr rośnie, odkręca i mamy szansę. Meta jest 2 mile za Svaneke. Lecimy wzdłuż kamienistych brzegów pod spinakerem. Robi się ciekawie i humory się poprawiają. Noc jest ciemna, bo bezksiężycowa, ale za to niesamowicie świecą gwiazdy. Przebrasowanie i zwrot na metę, jacht już pędzi naprawdę nieźle, ostatnie 3 mile pokonujemy w dwadzieścia kilka minut. Na mecie jesteśmy godzinę i minutę przed czasem. Ulga i odprężenie, ale przedwczesne jak się okazuje… Wiatr rośnie coraz bardziej, zaczyna się ostra jazda. Spinaker leci w dół, genua na sztag, ale wiatr nam to szybko perswaduje. Kilka gwałtownych szkwałów i płyniemy już pod samym grotem, połówką. Log pokazuje momentami prawie 8 węzłów. Zbliżamy się do portu. Jest nabieżnik, da się zobaczyć jedyną pławkę koło wejścia, ale nie widać głowic. Mamy idealnie pod wiatr. Pierwsza próba na samym grocie, w ciemnościach, nieudana. Nie widzę kamieni i boję się halsować. Stajemy w linii wiatru, okropne uczucie, ledwo widzę zarysy falochronów, nie wiem gdzie głowica, a gdzie kamienie. Odwrót, szybki odwrót. Pallas jednak jest niezawodny! W perspektywie mamy dryfowanie do rana albo wejście do Tejn. Jest 1 w nocy. Stawiamy małego foka i bierzemy jeden ref na grocie. Kolejne podejście blisko kamiennego brzegu. Ledwo widać jedną głowicę, zwrot, ale już hmm, w awanporcie, jeżeli mogę użyć tej nazwy, kolejny zwrot i kolejne głowice za nami. Cumujemy i wtedy nogi uginają się pode mną i po prostu siadam ciężko na pokładzie. A niby nic takiego to nie było…
Następny dzień zaczynamy „z lekka” zmęczeni. Przed nami średni wyścig. Piękna pogoda, jest wiatr i nadzieja, że będzie lepiej. Do pławy Q idzie nam naprawdę bardzo dobrze, jesteśmy bardzo blisko reszty, nawet trochę podganiamy. Niestety… wiatr gaśnie, a fala w dziób. Przy prędkości w okolicach jednego węzła zostajemy z tyłu. Przychodzi wiatr w końcu i oczywiście prosto w pysio. Twarda halsówka do Gudhjem, pierwszy ref, potem drugi. Fajnie, tylko poprzednicy wyszli na pławę jednym halsem. W końcu pędzimy na metę, znów pod spinakerem, znów ślizgi na coraz większej fali, tyle, że tym razem jest dzień i piękne słońce. Stajemy, już tradycyjnie, do burty Varuny, a jej załoga przynosi nam piwo. Myślimy, że spędzimy spokojny wieczór w domku, ale Ecky nam na to nie pozwala. Bierzemy udział w zorganizowanej dla uczestników mistrzostw uroczystej integracyjnej kolacji w starej wędzarni ryb. Kosztujemy miejscowych pyszności rybnych i nie tylko, a życzliwość organizatorów i sympatia żeglarzy powoduje, że atmosfera na sali jest bardzo przyjemna.
Kolejny dzień, to dzień krótkich wyścigów. Pomiędzy bojkami trochę ponad mila. Wiatr z każdym wyścigiem coraz bardziej rośnie, a my bierzemy kolejne refy i genuę zmieniamy na mniejszą. Tylko spinaker cały czas ten sam i oj!, daje nam w kość. Na boku z wiatrem już nie nadążamy ze wszystkim: postawić spinakera, zrzucić genuę, przebrasowanie, przenieść genuę na drugą burtę, postawić genuę i już boja i zwrot na wiatr. Nie ma czasu nawet na rozrefowanie grota, dotkliwie brakuje nam rąk do pracy. A wiatr coraz silniejszy (do 5-6 B ) i coraz większa fala, liny napięte, a jacht przypomina okręt podwodny w żegludze na wiatr. Po minięciu przez nas linii mety mamy najwyżej 10 minut do sygnału przygotowania. Ledwo jest czas na uporządkowanie spinakera, zmianę żagli czy kolejny ref na grocie. Do portu wpływamy o 16.30, już naprawdę nieźle zmęczeni, zniechęceni. Przypływaliśmy na metę prawie 20 minut po ostatnim jachcie przed nami, jest to widok deprymujący, choć takie ich zbójeckie prawo. Widać po wynikach, że każdy wyścig był trochę słabszy od poprzedniego. Ale, wielkie pocieszenie – przegrywaliśmy minimalnie (od 50 sekund do 4,5 minuty po przeliczeniu) i nie zawsze byliśmy ostatni. Czyli nie jest źle! Owszem, przegrywamy, ale z fasonem.
Znów impreza, tym razem z winem i orkiestrą. Organizatorzy się naprawdę postarali.
Ostatni dzień regat, „tylko” dwa krótkie wyścigi. Dobrze dla nas, że nie więcej. Trasa odrobinę dłuższa i wiatr nieco silniejszy niż poprzedniego dnia. Czy pogoda nie mogła się ułożyć odwrotnie: silny wiatr na długie biegi, a słabszy na krótkie? Przechodzimy kryzys fizyczny i motywacyjny… Ale dewizą Pallasa jest nie poddawać się i walczyć do końca. Wyniki niemal jak poprzedniego dnia, przegrane o 2,5 minuty i prawie 4. Doszliśmy chyba do końca możliwości.
Zakończenie zawodów, rozdanie dyplomów. Zostajemy oficjalnie pochwaleni za waleczność i zacięcie, za dobrą żeglugę. Nie powiem, że nie jest nam to potrzebne. Jest. Dyskusje wśród załogi cichną, humory się poprawiają, upominek cieszy oko. Cześć jachtów wychodzi do domów od razu, część wieczorem. W końcu zostajemy tylko my i piękna Anahita, która pełniła rolę komisji regatowej pierwszego dnia regat. Allinge pustoszeje. W tym czasie zdajemy domek w ośrodku, przenosimy się na Pallasa, szykujemy do rejsu. Zapada wieczór, właściciel Anahity zaprasza nas na drinka. Jacht wewnątrz – cudo! I rozmowa z kapitanem, która utwierdza mnie w przekonaniu, że jednak warto było się tam pojawić i powalczyć.
Wychodzimy rankiem. Po drodze ”zahaczamy” o Christianso, by uzupełnić zapasy. Olek biega po wyspach i robi ostatnie zdjęcia. Jeszcze tylko spojrzenie na uroczą Fredrikso i w drogę… mozolnie pod wiatr. Dokładnie pod wiatr. Zejście na południe nas cofa, no więc drugim halsem trzeba. I tak przez całą drogę. Na szczęście wiatr jest dość słaby, a żegluga sucha i spokojna. Nocami chłód już daje się nam we znaki. Mija doba, potem dzień i znowu noc. Widać Rozewie. Ciągle mamy idealnie pod wiatr. Wstaje kolejny dzień, już trzeci. Wiatr coraz słabszy, jesteśmy pod Jastarnią. Wiodącym uczuciem jest znużenie. Pod Helem halsujemy, a wiatr coraz bardziej skręca w prawo, złośliwie nie chce nas wpuścić na Zatokę. Do tego, jak pod Ronne, czuję dość silny prąd. Jacht jest odrzucany wręcz od cypla. W końcu, w końcu!, mijamy latarnię, potem HLS-kę. Po raz pierwszy w drodze do domu możemy poluzować trochę żagle. Ale o spinakerze nie ma mowy, pełny bajdewind. Dopiero przed końcem żeglugi zaczyna mocniej wiać. Pallas przyspiesza, a ja telefonicznie zamawiam odprawę graniczną i ostrożnie podaję godzinę przybycia. Cumujemy tuż przed 13, po 53 godzinach żeglugi. Koniec eskapady.
Tradycyjnie, najpierw podsumowanie techniczne. Dwunaste miejsce na 14 jachtów w samych zawodach. W całym pucharze 13 miejsce na 33 jachty. 695 mil, 13 dni. Żadnej awarii, żadnych kłopotów mimo dość ostrej pogody.
Podsumowanie ogólne. Nie daliśmy się, byliśmy bardzo blisko konkurencji, ale zabrakło tego „trochę” żeby uzyskać lepszy wynik. Z pełną załogą, nowym spinakerem, mogło być lepiej. Ale nie da się ukryć, że drastycznej różnicy wielkości nic nie skompensuje. Wyposażenie też nie jest bez znaczenia.
Było ciężko. Było naprawdę bardzo ciężko, zdecydowanie nie był to spacerek. I fizycznie i emocjonalnie. Ale co zobaczyliśmy to nasze, wrażeń mamy mnóstwo, zdjęć także. Doświadczenie i wnioski bezcenne. Wydawało mi się wcześniej, że Pallas jest już nieźle zorganizowany, ale to mi się tylko wydawało, zimą będzie co robić…
Czy warto było? Moim zdaniem tak, choć dostaliśmy mocno w kość. Czy popłyniemy za rok? Pod warunkiem, że kilka rzeczy zostanie załatwionych. Gotland Runt za to zdecydowanie odpada (chyba, że znajdę trójkę masochistów, a wątpię…).
Oczywiste jest, że z każdą chwilą wspominam wypad coraz milej, wydaje się on coraz bardziej wartościowy.
Wrażenia – kilka impresji, które zapamiętałem mocno:
- ślizgi pod spinakerem na dużej fali
- nocne wejście do Allinge po długim wyścigu…
- wyjątkowa życzliwość innych załóg i organizatorów, tak ogólnie, do wszystkich
- burzliwe wody wokół Bornholmu – to jednak jest pełne morze
- żegluga pod spinakerem, w nocy, wzdłuż kamienistych brzegów, w szkwałach do 6B, w zmiennym wietrze, tylko we trójkę
- wykańczające krótkie wyścigi, wielkie zmęczenie i momentami zniechęcenie
- inne jachty, nasza konkurencja – kurza twarz…
Tomasz Konnak
Zdjęcia: Jola Ludwińska, Olek Bradtke