Renata Loska – Alandy 2007 czyli z życia oldtimera…
Przytaszczyli cały wózek narzędzi i zaczęło się dłubanie, spawanie. Jak ja wyglądam z tą błyszczącą rurą nad nadbudówką i ohydnym, plastikowym(?) grzybkiem! Plastik i mahoń! Skandal!
Że niby orientacja mi się poprawi: cmokają z uznaniem, zadowoleni. Zwyczajnie nie chce im się solidnie prowadzić nawigacji i zliczać pozycji tylko koniecznie muszą mieć ten nowy, dodatkowy…
Albo elegancja, albo wygoda…; oczywiście nikt mnie o zdanie nie pytał… Ale każdy, kto wejdzie na pokład chwali: „O, DŻI-PI-ES, przyda się, tak, super…”
Niech już będzie: zawsze to – mam nadzieję – kilka zygzaków mniej…
Nie bez powodu tak się spieszyli z tym montażem. Wygląda na to, że szykuje się jakiś dłuższy przelot…
Jak zwykle dokładnie wszystko kontrolują, sprawdzają olej, akumulator, przeglądają żagle, ale dziwnie mi się przyglądają i pytają: „damy radę?”
Dyskusje o żaglach: co zabrać, co zostawić… jakieś mapy, locje…
Ładują pod pokład konserwy, gulasze, makarony, sporo tego…Tylko żeby mi boków nie obtłukły te puszki, słoiki. Princepolo, wafelki – to co innego: delikatne, zabezpieczone. Ostrożnie! Jak uszkodzą tacki to pod kojami będzie… jajecznica ze stu jajek! Pomidory radzę układać starannie, każdy zawinięty w papierek: nie życzę sobie zupy pomidorowej w bakiście. Piwo oczywiście na dziób. Czy tyle wystarczy? Na pewno zabraknie, jak znam życie… Na co im tyle jedzenia? Na tydzień? Chyba na miesiąc!
Dalej nic nie wiem: jak zwykle dowiem się ostatni…, ale skoro umocowali tratwę na rufie – dość wałęsania się po zatoce: hura! będzie rejs!
Sobota 30 czerwca
Idealna pogoda na wyjście: słoneczko, lekko zawiewa.
Gorączkowe przygotowania dobiegają końca, jeszcze po paliwo, odprawa na Helu i… płyniemy!
Trochę buja, niespokojna fala, ale nikogo to nie zraża: herbatka, kawa, jakiś obiadek.
Zachmurzyło się i pierwsza wachta wkłada sztormiaki; nieźle przylało, ale najważniejsze, że dobrze wieje, idziemy równo szóstką… W zatoce grzmi, ale to już daleko za nami…
Pierwsza noc na morzu… daleko od portowych wyziewów, przejaśniło się, ale gwiazd nie widać na zachmurzonym niebie.
Niedziela 1 lipca
Od rana piękne słońce! Świetnie -pokład mi wyschnie.
A pod pokładem niebiańskie zapachy: niedzielne śniadanie czyli jajecznica na boczku, załoganci nieźle się mają… Potem kawusia, herbatka, zmiana wachty…I znowu zmiana.
Z lewej na horyzoncie to może być tylko Gotlandia i… zachodzi słońce.
Poniedziałek 2 lipca
Pogoda idealna -bez zmian; gorzej, że słabnie wiatr, zrzucają bezużytecznego bloopera. A tak mi z nim było ładnie… Nic dziwnego, że filmowali…
Trudno, trzeba będzie popracować silnikiem. Przy okazji naładują mi akumulator. Właściwie to dokąd im się tak śpieszy?
Im chyba też się dłuży; ileż można opalać się na dziobie, filmować? Znowu sobie dogadzają: tego jeszcze nie było – naleśniki z serem! Wywietrzyć porządnie! Para wodna i CO2 nie służą kuchni z widokiem na morze. Pełne morze! Wiadomo, że nie puste.
Może by ktoś wybrał foka, bo się śmieje?
Dobrze, że znowu przywiało, można rozprostować żagle, wygasić silnik…
Na koniec dnia „budyń malinowy” od zenitu po horyzont…
Dłużą się kolejne wachty; dobry moment na… morskie opowieści To i owo pamiętam, muszę przyznać, że raczej dobrze o mnie mówią. Że czasem silnik mi nawalił? Dali sobie radę, a teraz… mają co wspominać.
Zapada zmrok; na powierzchni falujący wysrebrzony jedwab, a pod spodem zwyczajne H2O i NaCl i… głębia. Jedna z największych na Bałtyku.
Cóż to za świetlista zjawa na horyzoncie? To tylko ogromny, wschodzący księżyc, tuż po pełni… Nie ma szans na granatowe niebo z gwiazdami na wyciągnięcie ręki; owszem, w górze coś tam zabłyśnie (niekoniecznie światło masztowe), ale tydzień temu była najkrótsza noc, a to jest już 60 stopień N; dostatecznie daleko na północ, by doświadczyć jasnych nocy.
Wtorek 3 lipca
Równiutko wieje, słoneczko przyświeca, a na horyzoncie zrozumiałe ożywienie – … ziemia? Ostrzegawcze zwiastuny lądu wystają z wody: to rakony, za nimi cieniutka smużka lądu tężeje w oczach. Radzę uważać: nie mam ochoty zawadzić o żadną z tych płaskich, skalistych wysepek, którymi tak zachwycają się na pokładzie. Wypolerowane lodowcem i morskimi falami wyglądają niegroźnie, ale ich przedłużenia ukryte w wodzie są niebezpieczne.
„Ziemia” coraz bliżej. Z zielonkawego pasma nad horyzontem można już odróżnić poszczególne drzewa, ukryte w zatoczkach domki letniskowe, garaże dla motorówek i łodzi (tutaj dba się o sprzęt). Na jednej z wysepek: plażowicze naskalni.
To są Alandy. Czy ja już tu kiedyś byłem?
Teraz tylko znaleźć drogę do portu; przy takiej widoczności: żaden problem (fantastyczne nabieżniki!). Sporo tu jachtów, więc ruszamy w pościg za „tutejszym”, zrobiły się małe regaty… Szkoda, że nie mam ze sobą właściwych żagli, i ta tratwa na rufie…; na pewno byłbym szybszy od alandczyka. Koniec zabawy: wpływamy do Mariehamn. Mijamy solidną przystań dla promów; dobrze, że przy podejściu żaden nie kręcił się w okolicy… Dalej Pomern… owszem, duży żaglowiec. Trochę manewrów portowych i sakramentalne: „stoimy”.
Ciekawość sięga zenitu. Ruszają na ląd.
Wracają zachwyceni mariną; dobrze utrzymana, funkcjonalna; ale prawdziwa rewelacja to sauna z widokiem na… regaty. Rzeczywiście, jakieś dzieciaki ścigały się w zatoczce na tutejszych Optymistach. Zaraz mnie zostawią, ale przed wyjściem mogliby sprawdzić odbijacze! Sprawdzili.
Wrócili ze spaceru po największej z 6.5 tys. skalistych wysepek; centrum wyspy szerokiej na kilometr to deptak handlowy, niewysoka zabudowa dostosowana do krajobrazu, park. Dość szybko schodzą pod pokład: fińskie komary dały się we znaki. Pora na uroczystą kolację: świece, kaszubski obrus, ozdobne kanapki na stole… Jak miło!
Warto było zacumować w centralnym punkcie mariny. Ucztujący w sąsiedniej tawernie przypatrują mi się z uznaniem. Różne „cuda” tu stoją, ale drewnianego jachtu chyba dawno tu nie widzieli. Pod prawy saling wędruje flaga Alandów; na maszcie w marinie będzie biało-czerwona.
Środa 4 lipca
Tak bywa. Od rana leje. Zamiast plażowania… śpią, kręcą się pod pokładem, marudzą.
Wreszcie decyzja: zgodnie z ambitnym planem pożyczą rowery i pojadą obejrzeć wyspy od strony lądu. Opłaciło się poczekać: w południe chmury się rozwiały i przejażdżka była całkiem udana. Dopłynięcie do Jarsó byłoby znacznie bardziej kłopotliwe, czasochłonne– i przy moich rozmiarach- ryzykowne, a tak: zobaczyli, co chcieli: domki letniskowe, wille schowane na skalistych przyczółkach, leśne zagajniki, mosty i przystanie łączące mieszkańców krainy tysiąca wysp.
Ślady świętojańskiej nocy: fantazyjne, ażurowe wisiory. Musiało tu być wesoło.
Mogliby dłużej kręcić się po malowniczej, ale raczej odludnej okolicy, ale… to rejs, a nie rajd rowerowy. Formalnie Alandy – wyspy szczęśliwe – uznają za „objechane”! Po południu wypływamy.
Żegnaj urocza marino! Przy wyjściu uwaga na promy!
Czwartek 5 lipca
Ciemna była ta noc: bez gwiazd, jedyne światła to promy, statki, boje…Nad ranem wreszcie coś więcej widać: płaskie wysepki na horyzoncie, przesmyki, dokładna mapa to nie wszystko: trzeba jeszcze uważniej sterować, sprawdzać kurs. Wyspa przesłania drogę: Waxholm wygląda groźnie. Na niektórych wyspach ślady obecności kormoranów: przeżarte ptasim nawozem kikuty drzew.
Robi się wąsko: manewry między tyczkami, bojami.. Wyspy, wzgórza coraz wyższe: po lewej to już raczej stały ląd; w słonecznym blasku na stokach domy, wille, przystanie w zatokach; większe, bogatsze: niewątpliwie zbliżamy się do Sztokholmu. Stosowna – stołeczna – przystań promów, ‘imperialne’ budowle u nabrzeży miasta na wyspach, w sąsiedztwie „uwięziony” w muzeum statek Wasa.
Dobrze, że postawili mnie bliżej otwartej wody, nie w gąszczu innych jachtów. Można popatrzeć na ruch w zatoce: promy, stateczki, widać, że to wyspiarska kraina.
Sporo się zmieniło od czasu, gdy tu byłem… W marinie Wasahamn odgłosy dosyć znajome – jak w Gdyni – wesołe miasteczko z diabelskim młynem.
Niesamowite! Co za spotkanie!? Ten sam Orion pod rosyjską banderą – jak przed laty…
Trochę są zmęczeni „silnikową” manewrówką, ale na odpoczynek szkoda czasu: pora zwiedzać miasto. Niech sobie pobiegają po wzgórzach, pooglądają zamki, pałace, parki, ogrody. O, widać ich po przeciwnej stronie zatoki, będę miał ładne zdjęcie; drewniane burty łatwo rozpoznać. Niestety nie popłynę po nich; za solidnie mnie przycumowali, a poza tym… bez nich mógłbym co najwyżej dryfować… (tylko nie to!). Muszą sami obejść te wyspy, przejść dwa, albo nawet trzy mosty.
Wrócili podekscytowani miastem i spotkaniem z polską załogą. Można liczyć na pomoc rodaków mieszkających w Szwecji? Na szczęście – tak. Passat ze Stali dzielnie walczył na podejściu do Sztokholmu z drugiej strony; dokładnie przeciwny wiatr, wokół szkiery; dobrze, że miał gdzie przeczekać fatalną pogodę. Nyneshamn: w nocy niełatwo tam pływać… Ale spacer po nocnym Sztokholmie? Czemu nie? Podświetlone budowle, parki, wokół woda, niecodzienne widoki.
Piątek 6 lipca
Zapowiada się dłuższy postój; w stolicy jest sporo do obejrzenia: starówka, katedra, zmiana warty, ogród botaniczny, jakieś zakupy. Zniknęli na cały dzień, a tymczasem dopłynął do mnie Passat. Będzie wesoło!
Pękam w szwach: messa nie jest przystosowana do takiej liczby biesiadników, ale gościnność popłaca. Opowieściom żeglarskim nie ma końca. Miło się gawędzi, humory dopisują, ale jutro przed nami przejście do Nyneshamn…
Sobota 7 lipca
Słuszna decyzja o dziennym przejściu: szkiery to istny labirynt; mnóstwo wysepek, raz szeroko, miejscami niemal jak rzeczka, trzeba pilnować znaków, bo bywa płytko… W dodatku tłoczno, bo zaczął się weekend, mimo niezbyt ładnej pogody wypłynęło sporo łódek, motorówek. Szwedzi to dobrzy żeglarze: cierpliwie czekają w kolejce na przejście ciasnych zakoli.
Uwaga, most! Co z masztem? Zmieści się?
Zachmurzyło się, zaczyna siąpić. A tu gąszcz zdradzieckich, skalistych wysepek, coraz mniej widać w tej wilgotnej atmosferze. Od boi do boi, kolejne punkty nawigacyjne, i leje…wszędzie woda: słona, słodka i stuprocentowo mokra.
Uf, nareszcie koniec szkierów, otwarte morze. Przywiało, nawet rozchmurzyło się trochę. Od razu lepiej. Gnamy sześć- siedem węzłów; może by tak zmienić hals bo już zaczęło chlupotać zaburtówką w zlewie, co gorsza przy bujaniu zalewa całą kuchnię. Trzeszczy mi poszycie, skręca maszt, fale dobijają do burt… Ale to „regatowa wachta” – nie odpuści. Nie szanują żagli, sztagów… byle szybciej!
Niedziela 8 lipca
I tak całą noc. Dalej buja. Prędkość bez zmian: sześć do siedmiu, wieje z rufy. Chmury gonią wysoko, przestało zalewać z góry. Po lewej Gotland rośnie w oczach. Wstawać, wszystkie ręce na pokład, dopływamy do Visby! Po pracowitej nocy należy mi się odpoczynek w cichej przystani, a tu sporo jachtów w marinie. Przy tej fali falochron niewiele daje: pamiętam sprzed roku; oni też, więc szukają lepszego miejsca w głębi portu. Mam szczęście: jest wolne tuż przy nabrzeżu, blisko do miasta, mariny i… z dala od rozkołysanego morza… Można odetchnąć.
Ciekawi kolejnego lądu szybko schodzą z pokładu. Turystyczna perełka: średniowieczne, potężne mury otaczające miasteczko, ruiny kościołów, urokliwe uliczki z ukwieconymi kamieniczkami i… tłum zwiedzających.
Póki wieje- nie pada, ale pod wieczór deszcz równo zmywa mi pokład. Nic dziwnego, że szybko wrócili z przechadzki.
Poniedziałek 9 lipca
Rano jak na zamówienie wiatr rozgonił chmury, osuszył pokład, sztormiaki… Kolejna rowerowa eskapada: plaże na Gotlandzie zupełnie niepodobne do polskich. Poszarpane wapienne klify kryją groty, jaskinie (Lummelund). W zależności od kierunku wiatru do plaż docierają algi skutecznie zniechęcające do kąpieli. Dzisiaj i tak jest za zimno na plażowanie. W mieście, między murami i ruinami starych kościołów tego się nie odczuwa, ale bardzo mocno wieje; temu jachtowi, który na zrefowanych żaglach walczył o wejście do port nie było lekko. Lepiej sprawdzić prognozę: czy warto wychodzić w takich warunkach?
Wtorek 10 lipca
W porządku: uspokoiło się i bezpiecznie można ruszać dalej. Skończyły się błyskawiczne „przeloty”: trzeba halsować pomiędzy Olandem i Szwecją. Pięknie świeci słońce, więc skąd ta tęcza nad masztem?
Daleko na horyzoncie firany deszczu: nieźle tam leje. A tu na deser: jak „słodka chwila”, to koniecznie z nutellą i prince polem! Łasuchy!
Słońce coraz niżej, ognisty horyzont, a do Kalmaru ciągle daleko. Dobrze, że po drodze jest … Borgholm. Szybka decyzja i… rodacy napotkani na Gotlandzie odbierają cumy. Przytulna, gościnna (Gjesthamn) marina! Wspaniale!
Obok jakiś Holender przygląda mi się z niedowierzaniem: „Czy ta drewniana łódka jest z prawdziwego drewna?” (… „ależ skąd, to tylko mahoń identyczny z naturalnym…”).
Mimo późnej pory nie rezygnują z wycieczki do ruin zamku. Podświetlone majestatyczne mury sprawiają niesamowite wrażenie; na okolicznych polach charakterystyczny anyżkowy zapach szwedzkiego specjału.
Środa 11 lipca
Bosmanat zamknięty… Czasem warto wstać wcześniej; nas tu w ogóle nie było…
Żegnają nas położone na wzgórzu potężne wieże zamku; tak imponujące nocą, jakże zmalały w dziennym świetle, za kilka chwil zginą w oddali. Jeszcze jedno: poproszę o szwedzką flagę… Etykieta flagowa obowiązuje.
Z wiatrem, czy pod wiatr: do Kalmaru coraz bliżej.
Most łączący wyspę Oland (właściwie kilka wysp) ze stałym lądem zasłużenie przykuwa uwagę załogi. Spory ruch na trasie: coraz więcej statków, promów, jachtów. Nic dziwnego: miasto portowe, obiekty przemysłowe, ale i pamiętający czasy dawnej świetności zamek: wizytówka miasta.
Dopłynęliśmy w samą porę, bo wiatr tężeje. Szczęśliwie dotarli też rodacy, w tratwie: raźniej: Województwo Toruńskie i poznany na Visby Sibelius.
Ale podmuchy nie przeszkadzają w zwiedzaniu zabytkowego miasta. Nietrudno trafić na zamek. W przeciwieństwie do tego w Borgholm tutejszy został odbudowany. Pierwsze skojarzenia z Wawelem (Kalmar tak jak Kraków w Polsce pełnił kiedyś rolę stolicy… unii duńsko-szwedzkiej?), ale siedziba tutejszych władców była przede wszystkim doskonałą fortecą – masywne mury, fosa, wieże. W miejskich murach niecodzienny widok: mistrz szkła artystycznego zaprasza do pracowni, demonstruje proces ręcznego wytwarzania niezwykłych w kształcie i kolorze przedmiotów. Technologia jak przed wiekami, ale nie do końca: piece…. elektryczne, komponenty… w lodówce.
Zabytkowe centrum to kilka uliczek, rynek i… można wracać na obiad. Brak chętnych na wieczorny spacer: pada deszcz…
Czwartek 12 lipca
Oho! Skończyło się piwo… Próżno szukać tego trunku w kalmarskich marketach.
Za to we wnętrzach kalmarskiego zamku łatwo o zadyszkę: wysokie piętra, obszerne ekspozycje. Tutejsze historyczne przekazy tendencyjnie pomijają „szwedzki” potop, ale kto nad Wisłą uczył się o polskim (duńskim?) królu rodem z Darłowa?
Na zamkowych wałach nieźle wieje, co dopiero na morzu… Lepiej, żeby trochę zelżało, bo trzeba wracać… nie tylko ze względu na brak piwa. Pod wieczór ucichło… Wychodzimy.
Piątek 13 lipca
„Błagam, pe pe wróć”… Zrobili sobie festiwal. Repertuar… od ludowych przyśpiewek i harcerskich piosenek do rockowych hitów. W zależności od składu wachty. Szum wiatru tuszuje fałszywe tony, dopowiada brakujące słowa piosenek.
Słoneczko dogrzewa, ale woda rozbujana. Dziobanie daje się we znaki: fala wchodzi na pokład. Co chwilę sprawdzają liczniki: osiem, osiem i pół, w porywach dziewięć! Zbliżenie kamery: a te zacieki lakieru widzicie?!
Aż szkoda, że tak szybko idziemy, to nieuchronny początek końca. Już widać znajomy polski brzeg, normalne, piaszczyste plaże –ale piękne! „Jasne niebo, czysta woda, bujna zieleń…” – wracamy do kraju…
Dobrze słyszę? „…wszystkich czarnych wyszoruję, czystość musi być”. Czarny może nie jestem, ale glonowa zieloność na gretingach nie zdobi. Pomyśleli o mnie i… na Hel dopłynę jak „z łaźni”. To lubię.
Pora późna, jeszcze jeden port, swojski do bólu… Kto wymyślił te smoliste opony-odbijacze przy nabrzeżu? Każde nieuważne wejście na pokład zostawia „pieczątkę”, a tu dopiero skończyło się mycie! Ale postój to dobra okazja na spotkanie z Sibeliusem… i dyskusje o norweskich fiordach, szkutniczym rzemiośle… Trochę mniej smutno – któryś wieczór musi być ostatni.
Sobota 14 lipca
Słoneczko, lekki wiatr… Już dom widać; nie ma się co śpieszyć. Pora na remanent: co zostało do skonsumowania? Boczek, jajka… jak zaczęli tak kończą: jajecznicą. W zatoce ładny widok – regaty. Jeszcze nie koniec – będą opowieści, kawusia. Miło, że znajomi przyszli odebrać cumy.
Nie wystarczy dopłynąć, czas na sprzątanie, klarowanie, ostatni kurs… do dalby. Zabrali dechę i… poszli.
Wreszcie cisza, nikt nie przewraca się w zejściówce, nie potyka o knagi, nie szarpie baksztagów. Wszędzie dobrze, ale w domu… Hmm… Jak to było w tej szancie?
„Już nie wrócę na morze… nigdy więcej?…
O, nie!
Nigdy, dość tej włóczęgi! Na pewno to wiem!”
Statystyka:
Razem godzin 342, żagle 161 silnik 44 postój 154
Przebyto Mm 883
Odwiedzane porty: Hel, Mariehamn, Stockholm, Visby, Borgholm, Kalmar, Hel
Zdjęcia: Dorota Loska, Roman Sypniewski