Marzena Zając – Orionem do Kopenhagi – czyli znów na morzu, rok 2003

Jak to się zaczęło…
Przeżywałam wtedy bardzo kiepski okres – czarne dni, czarne noce, długi, problemy, brak chęci do życia… I w tym mroku nagle telefon – Płyniesz w rejs? Na Orionie do Kopenhagi? Potrzebujemy pierwszego… Myślałam, że się przesłyszałam – pierwszego? Ja? Żeglarz szuwarowo-bagienny, weekendowy? I szybka odpowiedź – jasne, płynę. I analiza budżetu – skąd wziąć 500 zł? A może by tak nie zapłacić za mieszkanie… Szybki refreshing z nawigacji, by nie wyjść na durnia (na ostatnim takim rejsie byłam 13 lat temu!?!). I jeszcze jeden mały problem – na drugi dzień po wspomnianym telefonie gorączka, katar, kaszel, ból gardła – regularna grypa – makabra.


Walka
Zakatarzona, nieprzytomna czytam rozdział o nawigacji – niewiele do mnie dociera. Popijam herbatę z miodem i cytryną, zagryzam tabletkami. W pracy kaszląc do słuchawki załatwiam ostatnie sprawy, by móc z czystym sumieniem zniknąć na urlop. Po nocy w pośpiechu pakuję worek. Wrzucam ciuchy na chybił trafił – byle dużo. Jeszcze tylko aparat fotograficzny, paszport i karta do bankomatu – to najważniejsze, reszta jakoś się znajdzie… Rano leje deszcz. Zakładam nieprzemakalną kurtkę, ciuchy wrzucam w worek od śmieci. Pod blokiem czeka kolega z Warszawy – ruszamy do Gdyni na jacht.

Płynąć?… Nie płynąć?…
Stoimy w porcie gotowi do wyjścia. Wszyscy straszą nas prognozą – na Bałtyku szaleje sztorm. A w porcie panuje spokój, nic nie potwierdza tych wieści… Pada decyzja – płyniemy jutro – nie warto się męczyć. Noc spędzam na jachcie – nie opłaca się wracać do domu – zresztą po co i do kogo? Następnego dnia od rana słychać gwizd wiatru, takielunek tłucze o maszt – teraz to słychać, że na Bałtyku coś się dzieje… Co robimy? Oczywiście płyniemy – to ma być rejs a nie wczasy w porcie jachtowym!


Początki
Na Zatoce jest w miarę spokojnie – gnamy 6-7 węzłów, fala mała, więc nie przeszkadza. Słyszę dźwięk docierających SMS-ów. „Przyjazna dusza” przysyła nam prognozę z Internetu – niż nad Szwecją – potrzyma ze 3 dni. Za Rozewiem bierzemy kurs na Christianso. Gdy o 4:00 wstaje na wachtę mkniemy na żaglach  – jest dosyć spokojnie. W czasie wachty rozdmuchuje się do 7B. Chwilami jedziemy kabestanami w wodzie. Lecą pierwsze pawie…I tak cały następny dzień. Do tego deszcz. Kambuz strajkuje. I tak nikt nie chce jeść. O północy wstaję na „psią”. Prujemy na silniku wprost na farwater w okolicach Bornholmu. Ruch tu jak na Marszałkowskiej – trzeba bardzo uważać. A do tego mgła i wciąż lejący deszcz. Po pół godziny mam już wszystko mokre i jest mi zimno – nic dziwnego mój sztormiak ma też 13 lat. Staram się jak najszybciej zejść z farwateru. Przez całą wachtę z lewej burty wyprzedzają nas coraz to nowe statki. Po jakimś czasie przestaje padać, ale co to tak naprawdę zmienia – i tak jestem cała mokra. Po wachcie rozbieram się i siadam na silniku by wysuszyć tyłek, a potem w koję.

Wreszcie
Gdy budzę się rano nie wierzę własnym oczom – suchy pokład, nie pada, nie chlapie. Ba, jest nawet słońce. Wyciągam z kątów wszystkie ciuchy – mokre do ostatniej nitki – i robię galerię na pokładzie. Cała załoga byczy się wystawiając twarze do słońca. Oglądamy mijające nas statki, promy, jachty, motorówki… Powoli zbliżamy się do kanału Falsterbo.

Most, którego nie było…
Z Falsterbo kierujemy się na most – duma Szwedów i Duńczyków. Jest tylko jeden problem – tej dumy nie ma na naszej mapie, więc poruszamy się „na czuja”. Zaczyna się eksploracja nowych akwenów. Ale to jeszcze nie koniec atrakcji na dzisiaj – na końcu mostu jest wyspa, której też na naszej mapie nie ma. Kręcimy się koło niej na silniku, ale sonda zaczyna pokazywać nam 2m, więc zawracamy. Idziemy dobrze znana trasą – od południa na Trekroner. I tu znów zaskoczenie – na kursie na latarnię z morza wyłaniają się wiatraki – ich też nie mamy na mapie. Jest północ. Robimy zwrot i po omacku szukamy wejścia do portu – niczego już nie jesteśmy pewni… Ze skupieniem szukamy nabieżników, ale wchodzimy głównie „na nosa”. Wspólnie ustalamy, że za jachtową kasę kupimy aktualną mapę.

Zając na maszcie 🙂

Miasto zielonych posągów
Kopenhaga urzeka – piękne miasto, szczególnie kanały, jachty, parki, ogród botaniczny i przepięknie odnowione zabytki. Zastanawia nas jedno – zielone pomniki. Wszędzie. Zaśniedziałe. Nikt ich nie czyści. W Kopenhadze spędzamy 2 dni. Zwiedzamy miasto. Port wygląda przepięknie w nocy – oglądamy go po ciemku, podziwiamy żaglowce do białego rana. Potem kilka godzin snu i pobudka o 6:00. szybki prysznic i rzucamy cumy. Bierzemy kurs na północ, jak polarnicy. Płyniemy do Helsingor.

Asia a w tle: Kronborg – Zamek Hamleta


Zamek Hamleta
W Helsingor w zachwyt wprawia nas port jachtowy – imponujący, wspaniale przygotowane keje, setki jachtów. W oddali widać zamek. Załoga pędzi, by go obejrzeć.

Bunt załogi
W drodze powrotnej załoga się buntuje – chcemy płynąć z drugiej strony wyspy niż poprzednio. Planujemy dywersję: przywiążemy Kapitana do masztu, by nie protestował i naprzód! Słysząc takie groźby Kapitan mięknie. Wyposażeni w aktualna mapę, świeżo zakupioną w Kopenhadze, po raz trzeci przechodzimy pod mostem. Pogoda nam dopisuje, świeci słońce, wieje umiarkowany wiatr. Z pod pokładu wyciągamy radio i urządzamy dyskotekę. I tak do Falsterbo. Tańczymy, śpiewamy, humorki nam dopisują… Za kanałem znów naciskamy – chcemy do Szwecji. Kapitan znów mięknie i na noc wpływamy do Trelleborga. W porcie jadę na maszt – po raz pierwszy w mojej karierze. Podczas wieczornego zwiedzania miasta trafiamy na zlot starych samochodów i motocykli.

Zbyszek Witbrot podczas kąpieli

Bosman, co nie znał języków…
Z Trelleborga ruszamy na Bornholm. Najpierw do Ronne a potem do Nexo. Pogoda nadal dopisuje. Po drodze totalna laba – nie ustalamy wacht, każdy robi, na co ma ochotę. Ja odsypiam nocne zwiedzanie. Ze snu wyrywa mnie informacje, że wchodzimy do Nexo. Rano zwiedzamy miasteczko, robimy pamiątkowe zdjęcia i ostatnie zakupy. Idziemy do bosmana, by opłacić postój i zamówić odprawę. A tu czeka nas niespodzianka – bosman ni w ząb nie rozumie, o co nam chodzi. Od rozmowy bolą nas już ręce, aż w końcu pokazujemy mu paszport i pieczątki – chyba zaskoczył, bo gdzieś dzwoni… Za chwilę wraca i informuje nas łamaną angielszczyzna, że odprawa będzie o 12:00. Czekamy. Celników nie ma ani o 12;00, ani o 13:00, ani nawet o 18:00. Wściekli na bosmana rzucamy cumy i pokazujemy mu rufę…

Pranie załogi
Gdy wypływamy z Nexo całkiem nieźle wieje – refujemy żagle. Lecimy baksztagiem, kambuz szaleje po całym jachcie. Tak mija wieczór i cała noc. Nad ranem się uspokaja – po kolei stawiamy żagle. Jesteśmy już u wybrzeży Polski – widać ląd. Do domu niedaleko. Gorąco, nudno i słabo wieje – Kapitan zarządza pranie załogi. Nie wszyscy się na nie decydują – odważni meldują się pod masztem. Zimna, słona zaburtówka, lana z wiadra bezpośrednio na nagie ciałko – to jest to, co tygryski lubią najbardziej… Teraz jesteśmy już gotowi na powrót do domku…

W górę raz hej ciągnąć tam, wieczorem urżniemy się w Gdynia Town…
Już widać Gdynię, część spieszy się do domu, do cywilizacji, a my żałujemy, że laba się kończy… Wpływamy koło północy. Szybko klarujemy jacht i organizujemy pożegnalny wieczorek szantowy. Rano planujemy pójść na plażę, ale pogoda nam nie dopisuje, więc zawzięcie szorujemy „kredensa”. Gdy Kapitan nie widzi wymykamy się „pod wierzbę” na rytualnego Gocha – tradycyjne zakończenie każdego rejsu.

Marzena Zając i 'Pan od Gocha’ pod wierzbą

pl_PLPolski
Powered by TranslatePress