Karol Listewnik – Merkurym na „Tall Ships” Races 2002
Na początku Bałtyk bezczelnie pluł nam w gębę. Jeszcze nigdy tak mozolnie nie orałem Bałtyku. Zasłyszane opowieści starych żeglarzy, że do Kilonii szli 9 dni – wyśmiewałem. Tymczasem… zajęło nam to w tym roku osiem dób z postojem w Ronne na Bornholmie po pęknięciu fałów.
Wiaterek cały czas zachodni do południowo – zachodniego – silny do bardzo silnego, na jachcie istna rzeź – mokro, cuchnąco i rzygliwie. Kanał Kiloński to kaszka z mleczkiem – czas na klar i wietrzenie jachtu. Wspaniały odpoczynek w Brunsbuttel, a potem z prądem do Cuxhaven. Niestety, zaraz po wyjściu sztormowy wiatr z północnego zachodu. Jednak szczęśliwie, że z prądem pływowym i na silniku – udaje się płynąć powoli do przodu. Zamiast wylądować na Helgolandzie, musimy pazurami uczepić się Cuxhaven, by przeczekać sztorm.
Lato, wszędzie lato… Następnego dnia znowu wyruszamy, ale to już 5 lipca, a rozpoczęcie Cutty Sark Races 13, więc zaczęła się orka północnego pod umiarkowany, niekorzystny wiatr zachodni, omijamy, zatem z żalem Helgoland, Amsterdam, Antwerpię i lecimy 4,5 doby prosto do Dover. Śliczne miejsce – urzekające wysokie kredowe klify i miasteczko niczym z opowieści Dickensa. Tu doba postoju i dopiero wszyscy odpoczywają. Ze zdziwieniem konstatują, że ta dzika jazda pod wiatr nawet im się podoba, polubili morze – takie jakim jest.
Najważniejsze teraz – zdążyć do Brestu na rozpoczęcie Cutty Sark – a Kanał Angielski to w 50 % zachodnie wiatry, a w pozostałej części cisze, drzemy, do przodu zatem, co Diselgrot wyskoczy. Żeby szybciej znaleźć się na „zakrecie” z kanału na Atlantyk, zamiast dookoła wyspy Ushant, lecimy tuż, tuż przy brzegu poprzez Channel du Four, gdzie na szczęście popychają nas silne prądy pływowe i trasę13 mil (ok. 20 km) pokonujemy w 1,5 godziny wylatując na Atlantyk niedaleko Brestu.
Klub Wiewiórki
Nieszczęście – zaczął się prąd wsteczny, wiec do samego Brestu znów kilka godzin na silniku. Wreszcie, z kilkugodzinnym opóźnieniem, o drugiej w nocy 14 lipca lądujemy na imprezie. W baku 10 l paliwa, spaliliśmy ponad 300. Wszystko na styk, ale się udało. Impreza w Breście to osobna opowieść – w każdym razie – było rewelacyjnie. 16 lipca start do regat, startujemy w najszybszej klasie CIII (12 jachtów, miedzy innymi 30 m kecz Orsa Maggiore, Adventure, Hetman oraz inne regatowe maszyny) czyli jachty ze spinakerem poniżej 30 metrów długości. Trasa 520 Mm po dwóch waypoint – ach, tak, aby wydłużyć trasę, gdyż z Brestu do La Coruni jest tylko 300 mil po prostej.
Wiaterek północny umiarkowany, pierwsza prosta 170 mil, więc szybko lecimy na pierwszy WP 7-8 węzłów. Piękna jazda – burta w wodzie. Pierwsza doba to 140 mil urobku. Nagle wiatr zdycha, odkręca na północno – wschodni, stawiamy, więc Spi i tak stoimy-płyniemy 0,5 węzła przez kilkanaście godzin. Wokół nas 16 jachtów pod pełnymi żaglami uwięzionych jak my przez ciszę. Piękny widok. Może kąpiel – judzę załogę – pod nami 3600 m. Straszecznie się ucieszyli, aż muszę ich hamować, że pojedynczo, po drabince sznurowej, z kamizelką asekuracyjną i na lince pływającej 20 m. Miny im trochę rzedną, ale zaraz ustawiają się w kolejce do kąpieli. Przez kilka godzin zabawa jest całkiem niezła. Potem nadchodzi wiaterek, odkręca na północny i po zrzuceniu Spi szybko znajdujemy się na WP1, nawet tłoczno tam jest, natomiast w eterze, ku naszemu zdziwieniu zupełna cisza. Po WP1 z marna prędkością 5-6 wezłów lecimy tuż poniżej WP2 – odległy o 180 Mm. Dwie doby. 30 mil od waypointa jesteśmy znacznie niżej, musimy się dociąć. Rozwidnia się i widzimy pół mili powyżej nas opala Smuga Cienia ze Szczecina. Nie jest źle, pomyślałem. Robimy zwrot oni idą dalej. Po pięciu godzinach w górę, znowu zwrot – tym razem idziemy tuz powyżej waypointa. Mijamy go o 21.00. Stawiamy Spi i z prędkością ok. 4 węzłów płyniemy prosto na metę – 220 Mm.
Parada w Breście
Wspaniały zachód słońca jako nagroda za WP. W gorejącą, ogromną tarczę niczym na kiczowatej pocztówce wpływa jakiś dwupatyk idący dopiero na WP. Smuga Cienia – myślę – jeszcze brakuje mew i delfinów. Stało się… Nagle morze zabulgotało i wyskoczyło stado kilkudziesięciu baraszkujących delfinów, nad którymi pojawiły się mewy. Hmmm… Nikt mi w tę opowieść nie uwierzy… W dodatku temperatura 25 stopni do 23 wieczorem. Na pokładzie obchodzimy uroczysty zachód słońca przy piwku, solonych orzeszkach, grzankach z serem i pysznych kanapkach. Słońce zachodzi i nagle robi się czarna, smolista noc – mimo podziurawionej gwiazdami płachty nieba.
Od lewej Krystian Listewnik, Magda Składanowska, Sławomir Gronowski
Do rana nieco ucicha wiatr, płyniemy ledwo 2 węzły, potem powoli się rozwiewa po kilku godzinach prędkości na spinakerze dochodzą do 10 w. Ciekawe jak to zrzucimy – zastanawiają się chłopcy, a dziewczyny ufnie się do mnie uśmiechają, myśląc, że mam receptę na wszystko. Ja zaś myślę, że jak standardowe przysłonięcie grotem nie wystarczy to mamy jeszcze duży i ostry nóż kuchenny, ostatecznie jeden spinaker w tą czy w tamta… Ale udaje się go zrzucić całkiem sprawnie – ku zdziwieniu wszystkich i mojej uldze. Stawiamy teraz duża genuę.
Ponieważ ciągle się rozwiewa, do 7 B – więc prędkości wcale nie spadły. Idziemy tak dopóki możemy. Kiedy widzę , że genua zaczyna dziwnie jęczeć zrzucamy ją, stawiamy sztormowego foka i refujemy grota dwukrotnie, prędkość spada do 8 węzłów… Zbliżamy się szybko do mety, pojawiają się inne jachty. Za nami jest Iskra, ale ponieważ leci z szybkością 13 węzłów, więc po godzinie jest już na mecie, a nam zostało do niej jeszcze trochę. Wieje już do sztormowo, przy zjeździe z fali GPS pokazuje do 11 węzłów, szalona piękna jazda duże fale (jak stodoły – mówiło się w porcie, my żartowaliśmy, ze fale jak psie budy).
Merkury w pełnej gali
Wszyscy uśmiechają się do słonka zadowoleni, że końcówka – trzymając się, czego popadnie, przechyły takie, że kambuz z kabiną nawigacyjna odwiedzają się. Ktoś wyciąga brudnopis nawigacyjny zza kuchenki, kto inny sprząta arcorocowy talerz roztrzaskany o stół nawigacyjny. Na metę wchodzimy 21.07.2002 o 16.56 lokalnego czasu. Do La Coruny zostało 13 mil. O 20 z minutami cumujemy w Real Yacht Club, gdzie odbywa sie Cutty Sark Tall Ships’ Races 2002. Trasę 583 mil pokonaliśmy w niecałe 5 dni. Przyszliśmy 5 dni za wcześnie, mamy, zatem tydzień na poznanie La Coruny – Balcone el Atlantico.
W La Corunie min. oglądamy Salon Kapitana Nemo cudownie urządzony. Schodzimy podziemiami Aquarium w lochy poprzez zardzewiale części kadłuba jakiegoś statku. Tu pod powierzchnią oceanu jest przeszklony dookoła salon (tak, jak Jules Verne opisywał, w “20 tys. mil podwodnej żeglugi”). Salon Kapitana Nemo! Czujemy się jak w dziobie lodzi podwodnej. Słyszymy muzykę poważną, organową i symfoniczną. Rozglądamy się dookoła jak zaczarowani. Jest tu wybitnej miękkości skórzana kanapa. Siadam na niej a raczej się zapadam. Rozkładam ramiona szeroko na oparciu. Patrzę na tysiące ryb przepływających za szklana tafla. Teraz płyną dźwięki organów Bacha – wydaje mi się – ryby pląsają zgodnie z nią. Przymykam oczy w szparki. Muzyka przenika mnie, śledzę cudowną rozmaitość ryb, ośmiornic i koralowców za szyba (patrz, fotka konika morskiego), nozdrza wdychają zapach skórzanej kanapy i woskowej pasty pokrywającą mahoniową posadzkę. Z żalem ustępuję miejsca kolejnemu z nas. Przez chwile czułem się bohaterem „20 tysięcy mil podwodnej żeglugi” ehhhh…
Cała załoga Merkurego + przewodnik Manuel – La Coruna
To w zasadzie koniec morskich opowieści. Dalej jest historia zabaw, poznawania miejscowych zwyczajów, rozgrzanych plaż z pięknymi, opalającymi się topless dziewczętami, smakowania mariscos (owoców morza) oraz przeróżnych win… Historia integration z innymi załogami, z wielojęzycznym spragnionym zabaw tłumem. Czyli… zupełnie inna opowieść…