Karol Listewnik – Merkurym na Islandię, rok 2001
Kto nie czytał w młodzieńczym wieku opowieści o odkryciach na dalekiej Północy? Kto nie marzył o zobaczeniu tego, co odkrywali jej pierwsi badacze? Marzyłem i ja. Jak się później okazało, przy organizacji rejsu na Islandię, marzy nadal wiele osób.
Organizacja rejsu zajęła prawie pół roku. Trudno było skusić chętnych do popłynięcia w trudny rejs, na jachcie, na którym daleko do luksusów. Za niemałe pieniądze. Robiłem jednak wszystko, aby zminimalizować koszty. Skontaktowało się ze mną około 50 osób; z Jacht Klubu Morskiego „Gryf” w Gdyni (do którego należę) i spoza niego. Ostatecznie popłynęło nas ośmioro w składzie: kpt. Karol Listewnik – j.st.m.; I of. Leszek Markiewicz – j.st.m.; II of. Jarosław Skowronek – st.j.; III of. Krystian Listewnik – st.j.; załoga: Kinga Adach – b.s.; Maciej Czachor – st.j; Artur Wysocki – st.j.; Aleksander Zalewski – st.j.
Po dwóch dniach przygotowań do wyjścia i kilkugodzinnym oczekiwaniu na odprawę, 07.07.2001 roku o godzinie 20.30 na pokład wchodzi straż graniczna. Formalności skrócone do minimum. O 20.55 odcumowanie od kei JKM „GRYF” w Gdyni. Pięć minut później mijamy gdyńskie główki i zaczynamy halsówkę na Hel przy wschodniej „czwórce”.
Gdynia – Svaneke
Tradycyjnie zaczyna I wachta, II ma kambuz, a III odpoczywa. Hel okrążamy ok. 01.00, łagodnym baksztagiem płyniemy na Rozewie. Piękna noc, lecimy na pełnych żaglach. Jestem na pokładzie do rana. Późnym rankiem budzi mnie bezruch, to wiatr osłabł i wleczemy się 3 węzły. Rozewie już za nami. Stawiamy spinakera i poprawiamy prędkość na 4,5 węzła. Marnie. Na Islandię droga daleka – w linii prostej 2400 Mm. Zakładam 25 dni żeglugi i co najmniej 10 dni postojów w portach. Pierwszym portem ma być Skagen lub Goeteborg. Islandia jest priorytetowa, to ma być żeglarski rejs, dużo pływania. Daje to średnią ok.100 Mm na dobę. Jeżeli pogoda będzie zgodna z locją, może być kilka dni bezwietrznych. Nie możemy sobie pozwolić na stanie w miejscu. Jesteśmy na to przygotowani – mamy paliwa na 4 doby ciągłego pływania na silniku, ze średnia ok. 120 mil na dobę.
Tymczasem rozwiewa się. Momentami idziemy ponad 7 węzłów. Za mało źle, za dużo też niedobrze. Zaczyna „wozić”, jacht kładzie się na boki. Wiatr przechodzi najpierw na SE potem na S, a w końcu na SSW. Nie warto uciekać na północ. Zrzucamy spinakera, co przy mało doświadczonej załodze i jego powierzchni 130 m2 (tylko trzy osoby, łącznie ze mną, pływały przedtem na tym jachcie) jest niezłą ekwilibrystyką. W końcu spinaker na pokładzie.W tym czasie wiatr o sile 5o B przeszedł na W i zaczyna się orka pod wiatr. Na sztag Genua nr 3 i wybieramy „na blachę”, burta w wodzie i jacht pędzi 60o do wiatru. Typowe dla „jotek” kąt martwy ok. 120o. KDd = 330o. Pojawia się zmęczenie, całoroczna przerwa w dłuższym żeglowaniu robi swoje. Przepływamy obok Christianso, ale przy tym wietrze nie wejdziemy tam, żeby odsapnąć. Mija druga doba rejsu. Podejmuję decyzję – wchodzimy do Svaneke na Bornholmie.
Svaneke – Allinge
Serce mnie boli, bo to oddala od celu. Z drugiej strony, doba halsowania J-80 na wiatr przy stromej fali i wietrze 5-6o B, to tylko 30-40 mil w dobrym kierunku, łatwo to nadrobić przy zmianie kierunku wiatru. Siła nie jest taka istotna, te jachty radzą sobie w każdych warunkach. Byleby to nie był ostry bejdewind. Svaneke jak zwykle cudowne, kąpiel, spacer, dobra kolacja… Jak to zwykle na „Merkurym” bywa -„kto wstaje pierwszy, włącza silnik, budzi właściwą wachtę i jedziemy” – o godz. 06.00. Warunki pogodowe bez zmian, ale załoga wypoczęta, więc w radosnych nastrojach halsujemy mozolnie zdobywając mile. Prąd SE w Bornholmsgate powoduje, że przy krótkiej, stromej fali trudno nam się przebić do przodu. Od Allinge jesteśmy ok. 7 Mm – po 1,5 godzinie jesteśmy w porcie.
Allinge – Trelleborg
Szybka 10 km piesza wycieczka na Hammerhus i do Hammerhavn, znakomicie poprawia samopoczucie. Inaczej zmęczeni wracamy na jacht, by po 6 godzinach postoju, o północy opuścić Allinge. Wiatr tymczasem odkręcił na SSW, możemy „na ostro” przecinać Bornholmsgate.
Duży ruch, lawirujemy między 3 promami, które pędzą po kilkanaście węzłów. Nad ranem w pobliżu Ystad, drewnowiec gubi setki drewnianych, spiętych stalowymi taśmami kloców o wymiarach „na oko” 2 na 2 na 2 metry. Szczęśliwie robi się jasno i można lawirować miedzy tysiącami desek. Napięta uwaga I of. Leszka, Artura i Olka z jego wachty chroni nas przed posadzeniem na którymś z kloców. Stalowy kadłub w tym wypadku pewnie byłby uszkodzony. „Drewniane morze’’ rozciąga się od Ystad aż do Trelleborga.Wiatr rośnie do 6o B i skręca na W. Odsłuchujemy komunikat radiowy o idącym sztormie z Północnego. Załoga, już trochę „otrzaskana”, spokojnie przyjmuje tę wiadomość. Wiatr rośnie do siódemki, nie ma na co czekać. Uciekamy do Trelleborga.
Trelleborg – Skagen
Stajemy tam w rybackim porcie i czekamy aż sztorm się wywieje. Zwiedzamy miasto i park z ptactwem domowym. Ucicha po równej dobie . Żadnej odprawy. Wiatr SSW o sile 6o B – wychodzimy wieczorem pod bardzo stromą falę. Przy – 70 konnym silniku, na pełnych obrotach, osiągamy 2,5 węzła. Byle „przeskoczyć” mielizny. Potem kierujemy się na Falsterbokanal i przy pięknym zachodzie słońca przekraczamy go nie zatrzymując się. Mija piąta doba.
Według moich przedrejsowych obliczeń, powinniśmy być już w Skagen. Czas nas zaczyna gonić. Ekspresem mijamy Kopenhagę, w burzy z piorunami, w środku nocy, przy wietrze dochodzącym do 40 węzłów. Ranek to już zamek Hamleta (Kronborg) w Helsinger. Przez Kattegat pędzimy dalej gnani zachodnia szóstką. W pobliżu wyspy Anholt, szkwały dochodzą już do 8o B. Lecimy pełnym bejdewindem na sztormowym foczku i zarefowanym pojedynczo bezanem. Z przyjemnością zaczynam obserwować pracę załogi na jachcie . Widzę, że poradzą sobie na Północnym i na Atlantyku. Pierwszy przebieg dobowy ok. 150 Mm. Wieczorem 7 doby wchodzimy do Skagen.
Skagen – Kirkwall
Wita nas potworny odór ryb, któremu nasz władysławowski do pięt nie dorasta. Tego wieczoru bardziej uroczysta niż zwykle kolacja, z okazji zaliczenia I etapu. Humory dopisują, zwłaszcza, że prognoza pogody na Północne, pomyślna.
Po sklarowaniu jachtu zwiedzamy wydmy i kościółek zasypany przez nie. Latarnię morską, z której widać jak wody Bałtyku mieszają się z wodami Morza Północnego. Samo miasteczko, w barwach żółto – pomarańczowo – czerwonych. Po 30 godzinach postoju w Skagen wychodzimy na Morze Północne i kierujemy się na Orkady. Po okrążeniu pławy Skagens Rev mamy mało korzystny wiatr 3-4o B z SW i kursem 310o kierujemy się na zachód. Następnego dnia głównie halsujemy. Jedynym urozmaiceniem są połowy makreli (sztuk dwie), które udaje się złapać Arturowi. Usmażone pysznie pachną i zostają, może nie równo, ale sprawiedliwie rozdzielone miedzy wszystkich. Kolejny dzień wiatr pomału, zgodnie z prognozą pogody, odkręca na północ. Potem wiatr ustala się na NNW i możemy płynąć w pożądanym kierunku. Dobry przebieg dobowy, 113-milowy. 18 lipca cudowny dzień żeglarskiej pogody, chyba najpiękniejszy w całym rejsie. Wiatr N do NE 4-6 i prędkości wahające się od 5 do 8,5 węzła. Uzyskujemy rekordowy przebieg dobowy w tym rejsie – 163,5 Mm. Przy tym jest piękna pogoda, słońce świeci, fala spora, dosyć długa. Mijamy po drodze pięć platform wiertniczych. Następnego dnia wiatr przechodzi na N i pełnym bejdewindem przy dużej fali gnamy prosto na latarnię Askerry. Przebieg podobny jak poprzedniego dnia. Cumujemy w basenie jachtowym w Kirkwall.
Kirkwall – Reykiavik
Przy manewrach, w ciasnym basenie „udaje się’’ nam wejść na mieliznę. Po kilku próbach zejścia z niej, załoga zbiera się na dziobie, rufa lekko unosi się i tym sposobem opuszczamy mieliznę. W basenie tłoczno, cumujemy do kutra rybackiego, tuż przy wejściu do basenu. Ponad 4 dobowy przelot dał się we znaki, więc odkładam klarowanie jachtu na później. Nie ma tego dużo, głównie trzeba przejrzeć żywność i poukładać w bakistach to, co się przemieszało przez prawie dwa tygodnie rejsu. No i wjazd na maszt, trzeba sprawdzić czy wszystkie zawleczki są na swoim miejscu. Możemy to zrobić przed wyjściem i jeszcze zostanie czas na zadbanie o siebie. Postalibyśmy tu dłużej ale mając do wyboru między Orkadami a Islandią, wszyscy wybierają Islandię. Zaliczamy jednodniową „busową” wycieczkę po ciekawych prehistorycznych miejscach. Mocno zmęczeni i usatysfakcjonowani organizujemy kolejny, udany jachtowy wieczorek zakrapiany miejscową whisky. Rano następnego dnia, zgodnie z planem, klar jachtu. Przy wysokiej wodzie (godz. 13.00) uciekamy do wyjścia na ocean. Akurat wysoka woda zaczyna opadać i z prądem wylecimy na Atlantyk. Korzystny prąd i wiatr SE 2 szybko nas pchają do wyjścia. Ostatnie spojrzenie na łagodne, zielone orkadyjskie pagóry z poszarpanymi i stromymi krawędziami. Krystian (mój młodszy brat) szepcze: „Nie przypuszczałem, ze kiedykolwiek w życiu to zobaczę”. To jest chyba największa satysfakcja i nagroda dla mnie jako organizatora rejsu.
Mijamy ostatni zakręt, woda wrze, pojawiają się bystrza, znak, że prąd wzrasta. GPS pokazuje 11,5 węzła prędkości, czyli prąd nas niesie dodatkowo ok. 6 węzłów. Ocean wita nas prawie lustrzany, lekko mglisty – przepiękny! Z wpisów do dziennika jachtowego: „22.30 – Ujrzano piękne stadko delfinów (ok. 15 szt.). Przez dwie godziny mogliśmy podziwiać ich wyczyny”.
W niedzielę, dzień po opuszczeniu Kirkwall, prawie nie ma wiatru. 15 godzin idziemy na silniku, a urobek mizerny; zaledwie 83 Mm. Pociechę stanowią delfiny, które znów się pojawiły. Następnego dnia pojawia się wiatr „prosto z locji”- SW 3 do SSW 3-4 i w bejdewindzie pod pełnymi żaglami (największa genua, grot i bezan, razem 112 m2) przebywamy około 124 Mm.
Trzecia doba; wiatr skręca i ostatecznie ustala się na W 5, przebieg 87 Mm, w nie całkiem korzystnym kierunku. Czwarta doba niemal identyczna, przebieg 96 Mm. Przeważający kurs 320 kieruje nas raczej na wschodnie wybrzeże Islandii.
Piąta doba, wiatr początkowo WSW 3, potem ucicha prawie zupełnie. „Podpieramy” się silnikiem przez trzynaście godzin – ostatecznie uzyskujemy 102 Mm przebiegu dobowego. Ogłaszamy konkurs na zaoczenie Islandii. O 19.40, 26.07.2001 roku – wielka chwila, Artur zwany Rybą (od czasu kiedy złowił makrele, sztuk dwie) krzyczy: Islandiiiiiiiiia!!! Otrzymuje konkursowe piwo i czekoladę. Niebawem wszyscy podziwiamy zbliżający się ląd. Do Reykiawiku jeszcze ok. 200 Mm. Niestety, zachodnie wiatry zepchnęły nas bardziej na wschodnie wybrzeże.
Szósta doba – początkowo wiatr południowy, potem przechodzi na ESE i rośnie w siłę w ciągu godziny urasta z 4 do 8-9 stopni B. Płyniemy z szybkością 7-8 węzłów. Szybko zmieniamy żagle na sztormowe. Pojawia się silna mgła, widzialność mocno ograniczona. Bardzo duża fala, ale ponieważ jest długa, „Merkury” zjeżdża z niej jak z górki. Wachty dwuosobowe stale w kokpicie mocno przypięte szelkami, w powietrzu wodna zawiesina, bardzo trudno oddychać pod wiatr. Do końca doby robimy z wiatrem 129 Mm. Marzyliśmy o postoju na wyspach Westmann, ale z powodu sztormu i złej widzialności mijamy o 3 Mm najbardziej południową z nich.
Siódma doba od opuszczenia Orkadów – nad ranem sztorm ucicha zupełnie. Wieje korzystny południowy wiatr. Przemykamy pomiędzy rafami a przylądkiem Reykianes i płyniemy 4 godziny północnym kursem. Od godziny 09.00 płyniemy już KPL – ami. Do Reykiaviku zostało około 20 Mm. Tyle się naczytałem przed rejsem o słynnej pławie nr 6 na podejściu do Reykiaviku. Tymczasem zmęczony całonocnym czuwaniem zasypiam, budzą mnie wołaniem: „ Karol – pława!’’ Wyskakuję z koji z pytaniem: „ Nr 6?’’, „Nie, nr 7. Nr 6 minęliśmy jakiś czas temu”. No to zrobiliśmy zwrot prosto na wejście do portu. Szczęściem przy brzegach Islandii prądy w tym okresie dochodzą do ok. 0,5 węzła, więc nie trzeba się nimi przejmować. Skoki pływów osiągają ponad 4 metry, ale na torach wodnych jest znacznie głębiej, więc i ten problem odpada. A w porcie jachtowym okazało się, że są eleganckie pływające ruchome pomosty, więc pływami w ogóle się nie przejmowaliśmy przez cały czas żeglugi na islandzkich wodach.
Reykiavik – Lerwick
Spośród zacumowanych do pływającego pomostu jachtów wyróżniał się niebiesko- czerwony slup z zielonym masztem. Na jego flagsztoku powiewała czeska bandera, a pod lewym salingiem – polska. W pobliżu jachtu siedziała na betonie załoga uzyskując liny ze starej rybackiej sieci. Niewysoki brodacz na nasz widok podniósł się i podszedł do miejsca, gdzie mieliśmy cumować. „Dzień dobry, podajcie cumę” – powiedział to i parę innych uprzejmości, m.in. „Fajnie, że nasi coraz dalej pływają i coraz częściej docierają tutaj. Przed wami było tutaj „Roztocze” i chyba jeszcze ktoś, nazwy nie pamiętam”. Później przedstawił się: „Ruda jestem, pewnie o mnie słyszeliście. Ja z tego czeskiego jachtu „Polarka”. Na Grenlandię płyniemy, mamy w załodze dwóch Polaków – Polonusów: Marcela i Jurka”. Nasze ścieżki przeplatały się jeszcze podczas czterodobowego postoju.
Pływający pomost przymocowany do betonowej kei. Paradoks. Po naszej stronie „biała flota” – Sightseeing Wales – po drugiej stronie kei czarne cielska wielorybników, wielorybich morderców. Wraz z rytmem pływów przewalają się w oleistej wodzie. Dzielą los swych ofiar. Smutny ich widok. Są w trakcie złomowania. Ze zdemontowanymi działkami. „Bezzębne”.
Pierwsze osiedla na wybrzeżach Islandii założyli w połowie I tysiąclecia irlandzcy mnisi i skandynawscy żeglarze. Trudne warunki zmuszały do skutecznego organizowania się. Już w 930 r. powstał najstarszy w Europie parlament, istniejący do dziś Althing. Ok. 1000 mieszkańcy Islandii ulegli chrystianizacji. W 1264 wyspa znalazła się pod panowaniem Norwegów i w 1397 weszła do tzw. unii kalmarskiej zdominowanej przez Danię. XIX w. – to działania niepodległościowe, w roku 1874 Dania przyznała wyspie ograniczoną autonomię. W 1918 Islandia uzyskała niepodległość zachowując unię personalną z Danią. W 1944 zerwano unię, proklamując w Islandii ustrój republikański.
Bardzo intensywny postój wykorzystaliśmy m.in. na dwudniową samochodową wycieczkę po wnętrzu Islandii. Pierwszego dnia zaliczyliśmy tzw. Złoty Krąg, składający się z historycznej krainy Thingvellir gdzie od 930 r ne zbierał się Althing. Słuchaliśmy dzwonu „serce Islandii”, który z małego kościółka od 12 wieku wzywał ludzi na obrady. Dalej były gejzery z osiągającą 100o Celsjusza wodą. Widzieliśmy strzelający na 80 m. Geysir, od którego wszystkie „strzelające” wody geotermalne wzięły swoją nazwę. Zdjęcia natomiast robiliśmy przy czwartym co do wielkości gejzerze na świecie Stokkor, tryskającym regularnie co kilka minut na wysokość ponad 20 m. Kilkadziesiąt metrów od wód, w półtorametrowej wysokości lasku, stało kilka namiotów. W pewnej chwili z jednego z namiotów wyszedł facet z menażką, nabrał geotermalnego wrzątku, wrzucił chińską zupkę i po chwili ze smakiem zaczął zajadać. Potem był robiący ogromne wrażenie „Złoty wodospad” Gullfoss, który w dwóch kaskadach spadał z 34 metrowej wysokości. Na koniec tej trwającej kilkanaście godzin wycieczki zwiedzaliśmy jedna z wielu kalder po wulkanie z jeziorkiem pośrodku.
Następnego dnia kilka godzin jazdy na lodowiec Langejokull, po niewyobrażalnych wertepach i po niewidzianych dotychczas stromiznach. Krajobraz niemal księżycowy, co jakiś czas z przeciwka pędził wycieczkowy autokar, po drodze, na której u nas odważyłby się tylko traktor przejechać. Dalej zwiedzaliśmy ślady pierwszego osadnictwa na Islandii, na które składały się: ziemianka wykopana w skarpie pod hotelowym parkingiem i wyłożony kamiennymi płytami kolisty basen do którego spływała z pobliskiego źródełka gorąca woda.
Ostatni dzień poświęciliśmy na klar jachtu przed czekającym nas, przewidywanym, tygodniowym przelotem przez Atlantyk, zwiedzanie stolicy i ostatnie zakupy. Krótkie lecz serdeczne pożegnanie z załogą Polarki, tankowanie wody i o pierwszej w nocy 01.08.2001 rozpoczynamy drogę powrotną. Ok. godz. 06.00. zaoczono cztery wieloryby. Nastrój powrotu udziela się wszystkim, choć jeszcze prawie przez dwa tygodnie będziemy razem. Przeważają początkowo wiatry wschodnie z jednym półdobowym sztormem z tego kierunku. Niestety, od południa mijamy Wyspy Owcze zatrzymując się dopiero w stolicy Szetlandów Lerwicku. Pierwszym lądem, który zobaczyliśmy, jest szetlandzka wyspa Foula. Przelot Rejkiawik – Lerwick zajmuje równe siedem dób.
Lerwick – Bergen
Stolica Szetlandów to cudowna stara szkocka architektura z uroczymi zaułkami, w których zdaje się, że czas się zatrzymał. Wieczorem w klubie żeglarskim wraz z miejscowymi żeglarzami oglądamy film z naszego rejsu. Po równej dobie uciekamy do Bergen, prawie dokładnie na wschód. Wieje z północy 5 – 6o B, więc mamy piękny połówkowy, 32 godzinny przelot 192 Mm, ze średnią 6 węzłów. Potem, na silniku, podchodzimy do Bergen od południa. Ciekawe nocne wejście. Cumujemy o czwartej nad ranem w starym porcie, na wprost koślawych, drewnianych, jeszcze hanzeatyckich domów z XIII wieku. Mamy półtorej doby do wymiany załogi. Zwiedzamy piękna starą stolice Norwegii, klarujemy jacht. Pożegnalną kolacją z uściskiem dłoni i wręczeniem opinii kończymy nasz rejs, oficjalnie 12.08.2001 o godz. 01.00. Podróż do kraju upływa całkiem miło i sprawnie.
Statystyka
W rejsie przepłynięto 2682 Mm w ciągu 479 godzin na żaglach i 102 na silniku (24 doby w morzu), co daje średni dobowy przebieg 110,8 Mm, ze średnia prędkością 4,62 węzła. W portach 263 h (11 dób) postoju z czego 84 h w Reykiawiku (32 % czasu postoju w portach). Wynika z tej króciutkiej statystyki, że był to „morski” rejs, zgodnie z założeniami przedrejsowymi „dużo pływania, postoje krótkie, intensywne zwiedzanie”.