Tomasz Konnak – Pallasem po Bałtyku, rok 2003
Zima przyszła, jachty na kołkach, do nowego sezonu daleko, wiek zaawansowany, czyli pozostaje pisać wspomnienia… Więc padło na mnie…
Jacht, załoga i w morze!
Sezon dla nas był w tym roku ograniczony przez kończenie budowy domu. Nawet nie patrzyłem w kierunku Gdyni przez połowę lata. Idea była pierwszym startem w regatach. A potem miały być Mistrzostwa Polski. Urlop zaklepany (2,5 tygodnia), jacht przygotowany, plany ambitne. Plany takie: dopłynąć na MP, wystartować i nie być ostatnim, wrócić może niekoniecznie najkrótszą drogą…
Teraz załoga: Marek – bardzo dobry załogant i do tego nawigator licencjonowany; Ola – żeglarz dość świeży, ale już majtek wykwalifikowany – jak sama o sobie mówi…. Do tego jacht: typ C-24, „Pallas”, bez silnika (bo to żeglarstwo ma być, do tego klamot), bez UKF bo nie ma, bez radia bo też nie ma (wiem, wiem, proszę bez gromów tak od razu…), ale z kuchenką gazową i z GPS-em. GPS ręczny i pożyczony, ale jednak idziemy z postępem…
Wychodzimy
Czwartek po pracy spotkanie załogi, przygotowania do wyjścia, ostatnie zakupy i wieczorem wychodzimy. Prognoza całkiem dobra. Do tego i tak nie mamy wyjścia – wychodzimy w tym dniu i do poniedziałku musimy dotrzeć. Jak będzie coś wiało i jak nie będzie wiało zbyt mocno to zdążymy… Jeżeli wiatr będzie słaby to idziemy non-stop – wody i jedzenia wystarczy. Dla mnie to pierwsze wyjście na Bałtyk od dobrych kilku lat, pomijam rejsy czy regaty do Władysławowa. Początek przyjemny, do Helu płyniemy spokojnie, rozmawiamy sobie, jest oddech po przygotowaniach. Za Helem trzeba wyostrzyć, wiatr rośnie powoli. W końcu zmieniamy genuę na nr 2, bardzo rzadko stosowaną. Noc już głucha. W końcu Rozewie i zmiana kursu na ostro na wiatr. A wieje dokładnie z zachodu i powoli rośnie. Rośnie też fala i to wyraźnie. Powoli zmieniamy żagle na coraz mniejsze. Ale jest wiatr i to cieszy, jacht płynie szybko. Tylko robi się coraz bardziej mokro, zejściówka zamknięta na głucho. W końcu robimy śniadanie i coś ciepłego do picia. To znaczy Marek robi, bo On ma jakiś defekt i w ogóle nie choruje. Ja nie choruję, ale tylko na pokładzie… A wieje już chyba czwóreczka ładna.
Na Bałtyku
Marek ustala pozycję z mapą – jesteśmy ponad 20 mil od brzegu. Robimy zwrot. No i tak sobie płyniemy – fala rośnie, woda chlapie, jachtem rzuca… Spanie kiepsko wychodzi, Marek ma nędzny sztormiak, woda wlewa się przez maszt i moczy rzeczy Marka i Oli w torbach, które tam stały. Już tylko ja mam suche ciuchy. Wieczorem podchodzimy pod brzeg – ładnie świeci nam latarnia Czołpino…. Kolejny zwrot i zaskoczenie – jacht płynie prostopadle do fali, która jest już naprawdę duża, wiatr lekko przycichł, jacht tylko pod fokiem sztormowym i podwójnie zarefowanym grotem bardzo łagodnie chodzi na fali. Tylko prędkość jakaś mizerna i amplituda ruchów jachtu dziwnie duża. Po chwili jednak wiatr rośnie, jacht przyspiesza, fala znów wchodzi na pokład. Odchodzimy od brzegu, latarnia powoli znika za trawersem, potem za rufą. Niestety, po ciemku nie udaje się płynąć bardzo ostro bo po prostu nie widać fal, a i nie chcemy za bardzo forsować jachtu. W nocy kolejny zwrot do brzegu, kompas pokazuje, że kąt martwy wynosi 160 – 170 stopni. Podsypiam za sterem, co chwila budzi mnie fala prosto w twarz. Sztormiak – to była najlepsza inwestycja przed rejsem…. Mokry mam tylko rękaw ręki, którą trzymam się relingu. Powoli świta. Widać coraz lepiej, że fale już nie żartują. Wiatr lekko odkręcił na północ, fale zrobiły się nożycowe – kilka razy grzywy rozbiły się o burtę. Do tego nożyce lubią uderzać jednocześnie od dziobu i od rufy. Końcem szota przepychamy odpływy z kokpitu.
Zakochani w morzu
Jest już jasno. Fale wyglądają przepięknie i robią ogromne wrażenie. Są strome, nawet bardzo. Dawno, bardzo dawno nie widziałem takiego Bałtyku. Marek, w końcu marynarz ze sporym stażem na różnych wodach, najwyraźniej też nie… Ola jest zafascynowana i od tego momentu zakochana w morzu… Wspólnymi siłami ustalamy, że wieje siódemka, czyli nie tak źle. Fale – po naprawdę długiej dyskusji, kontynuowanej jeszcze raz po południu – określamy na dochodzące do 3 metrów. Ponownie Marek ustala pozycję – jesteśmy 8.5 mili od Ustki. Przepłynęliśmy 100 mil i tyle zostało do Świnoujścia. W linii prostej… Wieje 7 z WNW. Próbuję myśleć. Jak warunki się nie zmienią to nie zdążymy. Wiatr musi albo osłabnąć, albo zmienić kierunek na bardziej korzystny. Potrzebujemy prognozy i wtedy zapadnie decyzja. Schodzę pod pokład i szukam numerów do bosmanatów. Oczywiście w książce Kulińskiego, której drugie wydanie dostałem od Oli w prezencie. Trochę trudno jest kartkować książkę, gdy wszystko pod pokładem mokre, łącznie z rękami. Siedzieć na Difurze nie ma jak. Dzwonię do Świnoujścia – zgłasza się automatyczna sekretarka. Przerwa na wiaderko… 😉 Potem Ustka – prywatne mieszkanie, drugi numer – nikt nie odbiera. Darłowo – w końcu się udaje, miły bosman czyta prognozę:
Prognoza. I co dalej?
„NW siedem, osiem do dziewięciu, na kolejne 12 godzin tak samo. W strefie brzegowej do 6″… Jedna wielka kicha. Nie chodzi o jacht, nie chodzi o sztorm – po prostu nie zdążymy. Nie ma mowy o wejściu do portu, to nam zresztą nic nie daje. Bornholm za daleko i podobnie nic nam nie daje. Siedzę i myślę, choć w sumie nie ma o czym. Wiadomo, że trzeba wracać. No i taka decyzja w końcu zapada. W oczach Marka i Oli, mimo wymęczenia, widać ogromny żal. Tak jeszcze po cichu kombinuję, że może pod brzegiem jest jakaś szansa. Dlatego lekko odpadamy i do brzegu, zanim zaczniemy wracać. Pełny bajdewind, rano, piękna pogoda, chmurki na niebie, siódemka, jacht płynie bardzo szybko, slalom między falami. Jedna fala rozbija się o burtę, jej dół przechodzi pod jachtem a góra nad jachtem…. Wrażenie fantastyczne… Tylko mokro troszkę… Jacht radzi sobie świetnie. Radzi sobie dużo lepiej niż my, którzy po prostu jesteśmy niewyspani, mokrzy, głodni i w ogóle… Żeby było lepiej robimy (Marek robi!) coś do jedzenia i picia – herbata rozlała się nawet nie całkiem, jakiś gorący kubek też tylko w połowie wylądował w zenzie… Dochodzimy pod brzeg – jest chyba jeszcze gorzej. Wiatr taki sam, fala chyba większa. Wiem, że to było tylko odsunięcie decyzji o powrocie. No i w końcu wracamy… Fala z rufy w końcu, zrzucamy grota bo jacht chodzi na boki jak pijany zając. No i błąd. Płyniemy za wolno i po kilku minutach zalewa nas fala dokładnie od rufy. Wrażenie bardzo mało przyjemne. Natychmiast stawiamy genuę nr 4 zamiast foka sztormowego.
Wiecej zagli!
I to jest to! Steruje się o wiele lżej, fale tylko szumią groźnie za plecami, a na boki lepiej nie patrzeć… Czasem zabieramy się z falą i wtedy jest fantastycznie… Robimy kilka zdjęć, ale jednak nie ma tego efektu co w naturze. Brzeg śmiga w oczach (no, jesteśmy kilka mil od niego), widać Łebę. Fale robią się jak studnie, trzeba było jednak zostać dalej od brzegu. Mijamy Stilo i teraz pomyłka nawigacyjna. Jakim cudem widziałem Rozewie to nie wiem. To po prostu zmęczenie. A problem polega na tym, że skoro Rozewie, to skręcamy. Dopiero jak podeszliśmy blisko brzegu, to nagle wszystko się przestawiło – z latarni zrobiła się jakaś wieżyczka, a brzeg okazał się tuż tuż… Fatalna wpadka.
Burza
Jest godzina 18, a wokół zbiera się wał ciemnych chmur. Zwrot od brzegu, zmiana genuy na foka sztormowego i czekanie co będzie. Tymczasem wiatr lekko zmalał i jacht płynie bardzo wolno. Widok taki, ze sobie myślę, że jest kiepsko – przed Rozewiem, blisko brzegu, zaraz dmuchnie i jak dopychający to będzie problem. Tylko fala ciut mniejsza albo raczej mniej stroma. W końcu przyszło. Przepływający obok kuter zniknął z oczu, lunęło bardzo porządnie, włączamy światła i jedziemy na kompas. Tylko wiatr nie uderzył, jest zaledwie trochę mocniejszy. Ufff, tylko ciemno się zrobiło a dopiero po 18. Chmury przychodzą falami, leje jak cholera, w oddali widać burzę. Co jeszcze nas czeka? W sumie już niewiele… W końcu mijamy Rozewie, to prawie jak w domu. Ciemno, fala rośnie, wiatr też, płyniemy fordewindem dość blisko brzegu, pod genuą, byle szybciej za Hel. Trochę pada, w oddali i przed nami burza, widać pioruny. W sumie ładny widok, tylko… W deszczu znika i pojawia się światło latarni na Helu, sam półwysep widać lub nie, mimo że jesteśmy blisko brzegu. Byle za zakręt. No i w końcu Zatoka!
Znów na Zatoce
Pada nam akumulator, trudno się mówi. To nic, że w mordę znów, znów mokro i chlapie. Mnie już tak tyłek boli od siedzenia, że stoję. Powoli halsujemy pod coraz słabszy wiatr. Zdejmujemy refy na grocie, potem nawet na sztag wjeżdża większa genua. A pod Gdynią zdycha wiatr. Zwrot za zwrotem. Ja stoję bo już nie mogę siedzieć, przed świtem robi się zimno. Tak się nabijamy, że gdyby był silnik, to odpalamy go i wio. Ale to nie żeglarstwo… W końcu w basenie, cumujemy. Jest niedziela, godzina 5 rano. Troszkę dostaliśmy w dupę. Choć przecież nic się nie działo. Troszkę zmokliśmy, ale jeden suchy koc chyba został. Mało snu? Bez przesady, to tylko 2,5 doby. Zimno? Przecież wcale nie było zimno, woda wręcz ciepła w nocy. Jakieś straty? Tylko jednak listwa z grota wypadła, ale uratowaliśmy. Trochę strachu przed Rozewiem? Trzeba wiedzieć gdzie się jest a nie jechać na oko. Burza? To siła wyższa i nie ma na to wpływu, zresztą przeszła bokiem i przed dziobem. Fale? No wielkie, ale w końcu ani razu jacht nie został położony. Zalewało nas ciągle i kokpit w wodzie? No i co z tego, woda spływała, okulary całe, w końcu to była tylko siódemka. Zalało nas od rufy? No i co, zejściówka była zamknięta, a poza tym to moja wina, że jacht płynął za wolno. Czyli taka mała nasza przygoda za nami. Szkoda tylko, że nie udało się dotrzeć na Mistrzostwa Polski. Przepadło, kto wie, co będzie za dwa lata… No i szkoda tej skrzynki wódki za wejście bez silnika do jakiegoś portu. 😉 Pozostaje mi mieć nadzieję, że jak jeszcze raz wymyślę mały rejsik, to i Marek, i Ola nie popukają się palcem w czoło…
Czas na małe podsumowanie naszych błędów
- Na jachcie brakuje żagla pośredniego między fokiem sztormowym a genuą nr 4. Fok jednak jest za mały. To może nie jest błąd, bo ja przed rejsem usiłowałem taki żagiel pożyczyć, ale bez skutku.
- Złe zabezpiecznie opętnika przed wodą – opaska na maszcie jest przerwana i trzeba zrobić nową.
- Wszystko w torbach powinno być w folii – ja o tym wiedziałem, załoga nie i tylko ja miałem na końcu suche ciuchy. Trzeba mieć jakiś dobry sztormiak na tak małym i mokrym jachcie.
- Trzeba mieć termos, bo herbata powinna być dostępna częściej niż raz na dobę.
- Trzeba mieć gotowe kanapki albo coś do jedzenia, co da się zjeść bez przygotowywania.
- Trzeba mieć wprowadzone do telefonu wszystkie numery bosmanatów, kapitanatów itp.
- Trzeba mieć wprowadzone do GPS-a pozycje wszystkiego co się będzie mijać po drodze. Punkty należy wprowadzić w domu, na spokojnie i na sucho, a do tego mieć taki spis wydrukowany i zafoliowany!
Z tego co wiem, to do Świnoujścia dotarł z Gdyni tylko „Duży Ptak”…