Tomasz Konnak – 2010 Pallas w Baltic Open Regatta (Litwa, Łotwa)

2010 – Pallas w Baltic Open Regatta (Litwa, Łotwa)

O tych regatach pomyślałem po raz pierwszy w roku 2008, ale wtedy Pallas był zbyt mały, żeby wystartować. Rok temu już mógł, ale ja o tym nie wiedziałem. Za to w tym roku…
Czas już było ruszyć się na dalsze wody, w inne kraje, skonfrontować się z pełnym morzem i zagranicznymi jachtami. A że Litwa i Łotwa nie są bardzo daleko, to czemu nie tam?

Decyzja zapadła wiosną. Załoga to Olek, który na Pallasie przetrwał już niejedno i Andrzej – nowy i niedoświadczony, ale bardzo odporny i chętny, sprawdzili się znakomicie w ciągu 13 dni dość ciężkiej, jak później się okaże, żeglugi.
Jachtów z Polski miało być więcej, ale wykruszyły się i w efekcie byliśmy jedynym przedstawicielem naszego kraju.
Próbując dopasować się do prognozy i do wolnego czasu, wymyśliłem, że wyjdziemy w środę w południe, tak żeby w Kłajpedzie być w czwartek w dzień. Niejako po drodze chciałem skalibrować na nowo log, bo wyraźnie zaniżał, ku mojemu zdziwieniu. Czyli czekała na mila pomiarowa. Oczywiście niezbędne przygotowania, zakupy jedzenia na drogę i tak dalej. Całe to przedrejsowe przygotowanie, które do atrakcji nie należy. Zwłaszcza w upał.
13.50 w drogę. O 16 ruszyliśmy naprawdę, po kalibracji i po tym, jak wiatr zaczął solidniej wiać. Szkoda tylko, że w pysk. Dobrze, że nie za mocno. Staranne wyliczenia wzięły w łeb. Ostatnie mile przed Kłajpedą, oczywiście pod wiatr, coraz bardziej kręcący. A od rufy, trochę od brzegu, zaczynają się gromadzić burzowe, ciemne chmury. Wiatr cichnie, zaczyna robić się późno i ciemno. I ciemność, i solidna ulewa i pioruny dookoła dopadły nas dokładnie w główkach portu. Żeby chociaż solidnie przywiało, ale nic z tego. Wiatr kręcił jak cholera, niemal o 180 stopni i raz w kanale halsowaliśmy a raz płynęliśmy baksztagiem. Troszkę w końcu przywiało a wiatromierz okazał się bardzo przydatny w tych warunkach. Dobrze, że obaj załoganci są bystrooocy, bo wypatrywali pław torowych i innych przeszkód, np. w postaci statku, który wchodził do portu za nami. Z baseniku pograniczników doszły nas znaki dawane latarką, zrzuciliśmy genuę i zawróciliśmy trochę i po raz pierwszy od wielu lat miałem okazję naprawdę rozmawiać po rosyjsku. Z tym, że po chwili przeszliśmy na ukf-kę. Możemy płynąc dalej, ciut nawet przywiało. Pallas w Kłajpedzie już był wcześniej, co jednak nie uchroniło nas od pewnego błądzenia po nocy. Ale to dlatego, że przedobrzyłem i ominąłem świadomie marinę przy promie, licząc, że dalej będzie lepiej. Nie było i potulnie stanęliśmy w końcu w kanale koło nowego budynku mariny. Godzina 23, ciemność, ale deszcz prawie przestał padać. Uznałem, że to było dla mnie stresujące wejście. Nie wiedziałem, że to dopiero początek…
Następny dzień to dzień zapisów do regat, a dla załogi zwiedzania. Okazuje się, że jachtów jest bardzo bardzo mało, niestety. I znów jesteśmy najmniejsi i najwolniejsi. A liczyłem na wyrównaną konkurencję. Podczas zapisów mam pokazać swój „dyplom kapitański” jak to zostało nazwane. Czyli jakieś uprawnienia. Hmm, a gdyby ktoś nie miał?
Pierwsza odprawa dla skiperów. Choć oficjalnym językiem komunikatów jest angielski, po ogólnej zgodzie wszystkie rozmowy odbywają się po rosyjsku. I tak już zostanie do końca. Poznanie się, podział na grupy, wszelkie formalności załatwione. Po południu ma być oficjalne otwarcie regat. I tutaj wielka wpadka z mojej strony. Nie pomyślałem, że jest różnica czasu i spóźniamy się godzinę na otwarcie. Jest mi głupio jak dawno nie było, kiedy się potem tłumaczę. Na szczęście była to jedyna wpadka, więcej problemów, już do końca, organizatorzy z nami nie mieli.
Dostajemy GPS z nadajnikiem, który będzie przekazywał komisji naszą pozycję i dane o tym jak płyniemy. Powoli poznajemy różne osoby, acz jest trudniej, bo jednak bariera językowa… Ale już za kilka dni nie będę miał żadnych oporów, żeby zagadywać po rosyjsku.
Podział na grupy jest taki jaki tylko był możliwy: grupa jachtów klasy Open 800 (6 sztuk) i pozostałe (8), w tym i my. Ale rozpiętość wymiarów i osiągów jest bardzo duża.
Po południu spacer po mieście. A następnego dnia wyścig Kłajpeda – Palanga – Kłajpeda. Start i meta w porcie, tylko duży wycieczkowiec przy nabrzeżu trochę utrudnił pracę komisji regatowej.
Start pod wiatr. Osiemsetki jako szybsze startują wcześniej, sygnał startu dla nich, jest sygnałem początku procedury dla nas. Żegluga po kanale ostro na wiatr, wyjście w morze pod wiatr, ale udało się jednym halsem. Fala jak to w Kłajpedzie – prosto w wejście, około 2 m. Pracowicie halsujemy pod 4-5 stopni B do pławy, za którą skręcimy w prawo, na Palangę. W tych warunkach jest nieźle, pod wiatr i fale Pallas zawsze żeglował znakomicie, teraz też trzymamy się kilku jachtów z naszej grupy. Zwrot w prawo i zastanawiam się, czy stawiać czy nie. Oczywiście chodzi o spinaker. W końcu stawiamy i zaczyna się. Jazda na granicy. Mimo że w szkwałach i odkrętkach trochę tracimy wysokość, warto! Cztery wolniejsze jachty naszej grupy są ciągle blisko. Ponad połowę drogi do pławy zwrotnej udaje się tak płynąć. Ale wiatr powoli rośnie i co gorsza wyostrza. W końcu spinaker w pewnym sensie sam się zrzuca, gdy podczas łopotu po powiezieniu wypina się bras. Ale pława jest już niedaleko, zwrot i pełnym bajdewindem wracamy. Wszystko byłoby pięknie, gdyby wiatr nie cichł dla odmiany coraz bardziej i nie odkręcił tak, że trzeba halsować. Cztery ostatnie jachty zostały w morzu z przysłowiową ręką w nocniku. Linię mety przecinamy przed godziną 20, ponoć kilka minut przed jej zamknięciem. Początek za nami, na logu prawie 48 mil i w efekcie 7 miejsce w grupie. Śpiewka gorszych warunków pod koniec wyścigu będzie się powtarzać prawie do końca regat.
Jutrzejszy etap stoi pod znakiem zapytania ze względu na zapowiadany silny wiatr. I nie tylko zapowiadany. Jako jedyny jacht, ponieważ nie mamy silnika, stajemy w kanale do mariny a nie w samej marinie. Wieczorem życzliwy facet z obsługi przychodzi zapytać, czy jednak nie chcemy się przenieść. Nie chcemy. Za to o 2 w nocy (trudno mówić o nocy gdy już jest prawie jasno) ubieram się i wychodzę na poszukiwanie człowieka odpowiedzialnego za otwarcie mostu. Jacht w kanale szarpie się tak na cumach, że spać się nie da. No i zaczyna być to groźne – szkoda łódki. A wiatr cały czas rośnie. Znajduję miejsce w marinie, gdzie chcę stanąć, zaraz za mostkiem. Bez żagli, z wiatrem i połówką wpływamy za most i cumujemy. „Oczeń spasiba” do panów z obsługi, których wyrwałem ze snu, ulga i spokojnie można spać. Rano (ech, cały czas trzeba pamiętać o różnicy czasu, niestety w tę gorszą stronę) sędzia decyduje, że decyzja o starcie zostanie podjęta po południu. Czekamy na osłabnięcie wiatru. Odpoczywamy, pogadujemy, poznajemy innych żeglarzy. Wiatr trochę osłabł i dalej ma cichnąć, więc będzie wyścig. Start przewidziany na 17, finał wieczorem albo w nocy w Liepaji. Meta w Liepaji została przewidziana dość ciekawie. Między południowym narożnikiem falochronu a gumową bojką wystawioną w „pewnej odległości” od falochronu. Tekst z odprawy: pozycja bojki jest podana z pewnym przybliżeniem, ale przepłyniecie wzdłuż falochronu to wejdziecie na metę. W mojej głowię zalęga się myśl, że to będzie bardzo stresujący etap. I komentarz do tego: tak jakby do tej pory było łatwo…
Wychodzimy pierwsi z basenu, zaraz po otwarciu mostku. Na sztagu przezornie nasz trzeci co do wielkości sztaksel, czyli duży fok. W kanale wieje prosto w pysk 15 węzłów, a na końcu stoi sobie mały stateczek do przewozu turystów. W poprzek, dziobem do nabrzeża. Przejście, które zostawił ma szerokość około 14 metrów (na oko ze dwie długości Pallasa) i im jesteśmy bliżej niego wydaje się węższe… Sprawy nie ułatwia fakt, że nabrzeża są dość wysokie (czarny humor: dobrze, że obłożone drewnem) a i sam stateczek zasłania wiatr. Pierwsze podejście wyliczone precyzyjnie by się zdawało, ale nie do końca, wiatr za stateczkiem jednak odkręcił bardziej niż myślałem- nie uda się, nieudane odpadanie więc zwrot i druga próba, tym razem z mniejszym zapasem wysokości. I przechodzimy tym razem gładko. Jaki stąd morał? Że zbyt duży margines bezpieczeństwa czasami szkodzi! Mamy sporo czasu do startu, patrzę co wieje i decyduję postawić dużą genuę. Oraz jeden ref na grocie. Bo na kanale wieje niezbyt silnie, a regaty to regaty. Bardzo, ale to bardzo nie doceniłem warunków za falochronami. Przez ukf-kę jesteśmy poinformowani o zmianie – nasza grupa startuje pierwsza, bo osiemsetki jeszcze nie wyszły z basenu. Startujemy niemal połówką i na razie jest fajnie. Ale im bliżej wejścia… Wiatr wyostrza coraz bardziej. Już przed głowicami jest ostro na wiatr. Fala sporo większa niż wczoraj a wiatromierz pokazuje 24 węzły. Wiatru rzeczywistego. Wygląda to naprawdę nieciekawie. Jacht jest mocno przeżaglowany, mimo odpuszczonego grota leży na burcie. Ostrzej się nie da bo stajemy dziobem do fali i łatwo o niekontrolowany zwrot w samych główkach. Pełniej… no cóż, prawa (od strony morza lewa) głowica coraz bliżej… Przeszliśmy blisko, bardzo blisko i nie chciałbym tego więcej powtarzać. Oczywiście, gdyby nie regaty to byśmy się zwyczajnie cofnęli, zmienili genuę na coś mniejszego i spokojnie popłynęli dalej. Zaraz za wejściem można trochę odpaść i natychmiast się zarefować. Od razu na trzeci ref. Ale to i tak za dużo żagla. Fale jak to w wejściu są cholernie strome, przypominamy okręt podwodny. W tych warunkach wyprzedzamy dwa inne jachty. Jacht jest dalej przeżaglowany, ale nie jest to już groźne a szkoda czasu na zmianę sztaksla, gdy po pławie będzie połówka. Nagle chyba Olek mówi, że z tyłu, na jednej z osiemsetek, złamali maszt. Praktycznie w główkach. To będzie dłuuugi wyścig 🙂
Za pławą ulga, odpadamy ale całkiem rozrefować się nie można. Wieje około 25 węzłów, boczna fala, fantastyczna szybka żegluga. W tych warunkach większe jachty nam uciekają, osiemsetki wyprzedzają i w końcu zostajemy sami. Piękne słońce między chmurami powoli czerwienieje i obniża się. O godzinie 20 schodzę do kabiny na chwilę i notuję w dzienniku: temperatura wody (mamy termometr w dnie) 11,7 stopnia, temperatura w kabinie 11 stopni! Ciekawe ile jest na pokładzie? Olek idzie na dziób przywiązać drugi koniec spinakerbomu i wraca nieźle podlany wodą – fala przeszła przez pokład. To ta prędkość, cały czas ponad 7 węzłów. W końcu robi się szaro, późno, wiatr lekko słabnie i odkręca. Przychodzi czas na spinaker. Oczywiście, na metę podchodzimy w samym środku krótkiej nocy, bo ciemno jest tak naprawdę niecałe 2 godziny. A wiatr dalej odkręca i jest coraz pełniejszy. Z mojej perspektywy wygląda to tak: lecimy prosto na kamienny falochron, którego w ogóle nie widać, kierując się wg GPS-a na gumową boję, której też nie widać, pod spinakerem który zaczyna gasnąć momentami, bo jest prawie idealny fordewind, po falach, które lekko mają ponad 2 metry. A echosonda pokazuje pod dnem 6-7 metrów głębokości, wiatromierz 18-20 węzłów. Im jesteśmy bliżej, mniej niż pól mili, tym bardziej czuję, jak broda mi siwieje… Najbardziej się boję, że spinaker się zakręci, bo wtedy czasu na jego sprzątniecie może być za mało. No i tego, że nagle tuż przed dziobem zobaczę falochron…
Gdy GPS pokazuje już odległość w stopach, zrzucamy spinakera. A zaraz po chwili słychać w UKF-ce wywołanie. Okazuje się, że sędziowie (Irina i Antanas) nas widzą, że idziemy dobrze i za chwilę miniemy linię mety. Ulga! Wchodzimy do awanportu a ja pod pokładem oglądam mapę. Mimo że „nówka nieśmigana”, niezupełnie zgadza się z rzeczywistością. Znów stres, bo nigdy nie byłem w Liepaji. Przezornie zmieniamy genuę na dużego foka, bo wejście w kanał jest ostro na wiatr, bardzo wąskie i z mieliznami po bokach. Na szczęście udaje się przejść do szerszego miejsca bez halsowania. Teraz to już z górki, choć kanał jest długi. Cumujmy przy pomoście mariny o godzinie 1.30. Zaczyna się robić jaśniej, jakby na złość. Przepłynęliśmy ponad 60 mil w ciągu 9 godzin, co daje naprawdę niezłą średnią.
Maszt złamał „Sky fly”, nikomu nic się nie stało i jachtowi też nie.
Do kolejnego dnia regat wstajemy po 3 godzinach snu. Jest cholernie zimno, ale słonecznie. Wieje. Tylko dość słabo w kanale, przez który musimy się przehalsować. Wpadamy na start idealnie z sygnałem, nie ma czasu na przymierzenie się, ani na zmianę foka na coś większego. To tak zwany krótki wyścig. Trasa w kształcie trapezu, prawoskrętna. Wyścig jest naprawdę krótki, ma „tylko” 9 mil. Jeden, bo będą trzy. Start na wiatr, spinaker, przebrasowanie, halsówka na metę. Taki jest schemat każdego wyścigu. Tylko wiatr z czasem powoli słabnie. W pierwszym wyścigu wiało około 18 węzłów, a pod koniec trzeciego tylko 12. Na pierwszy wyścig w zasadzie się spóźniliśmy, w drugim pod koniec ścichło (wiem, wiem stara śpiewka) a w trzecim byliśmy już bardzo zmęczeni. Ja w każdym razie nie umiałem sobie w pamięci odjąć kątów, żeby wyliczyć jaki będzie wiatr po boi. Ale żeglowało się miło, zwłaszcza jak się nauczyłem, jak się pływa ostro na wiatr przy dużej bocznej fali, która po prostu przestawia jacht i gwałtownie zmienia wiatr pozorny. Poza tym między wyścigami było bardzo mało czasu, dosłownie kilka minut jak dla nas.
A w efekcie naszych wysiłków trzy razy czwarte miejsce, za cały dzień/etap też czwarte i awans na 6 pozycję. Szkoda, że każdy wyścig nie był osobnym etapem…
Po południu oddajemy się naszemu tradycyjnemu zajęciu w wolnej chwili, czyli poszukiwaniu pizzeri. Jak widać, po prysznicu i obejrzeniu wyników, energii nam trochę przybyło.
Kolejny dzień jest wolny. Inne jachty wożą oficjeli i dziennikarzy na pokazowych regatach. My z racji małości jesteśmy z tego zwolnieni. Można spać, można zwiedzać miasto albo plażę, można się suszyć, można szukać pizzeri. Można też rozmawiać z litewskim wielbicielem difurów, Saurasem. Wspólne oglądanie Pallasa i jego zakamarków zaowocowało zaproszeniem na regaty do Nidy na Zalewie Kurońskim. We wrześniu…
Kolejny dzień, środa, jak ten czas leci… Nauczeni doświadczeniem wychodzimy tym razem na holu, oszczędzając czas na halsówce. Start jest wcześnie bo już o 10. Wiatr tradycyjny, 18 węzłów z zachodu. Żeby nie było nam za dobrze, to etap do Pavilosty organizatorzy wydłużają nam o krótki, dziewięciomilowy trapezik, czyli dodają nam jeden wczorajszy wyścig do trasy. Pogoda piękna, fale dalej duże, zimno jak cholera. To był dzień gdy nic nie szło. Najpierw słaby start, źle dobrana genua, przestrzelenie na pierwszej boi, zły kurs na drugą boję i w efekcie docinka, kompletnie splątany spinaker na trzeciej boi, zanim go rozplątaliśmy to bok się skończył, wymiana genuy na większą na żużlu (czyli kolejna strata) i zerwanie oplotu na rogu fałowym tej genuy gdy już ją postawiliśmy i mieliśmy iść na ostro po boi. A to oznacza kolejną zmianę czyli kolejna strata. Jeszcze do tego refowanie i rozrefowanie. Halsujemy na małej genule i naprawiamy dużą. W końcu coś się udaje, halsówka idzie nam znakomicie i sporo podganiamy. Niestety pod koniec wyścigu, wiatr zaczyna siadać. Wchodzimy na metę, ja kompletnie zdołowany i wściekły jak rzadko kiedy, a z komisji oklaski. Okazało się, że mamy 5 miejsce w tym etapie. Krótkim zresztą etapie, bo tylko 44 mile. Czyli halsówka musiała być dobra. Może zresztą inni też mieli swój kryzys, nie tylko my jesteśmy zmęczeni.
Pavilosta to mała wioska, ale urocza. Wejście płytkie, wąskie, na rzece, stare choć remontowane falochrony, mała ale prężna marina i fantastyczna plaża i las. Idziemy na drugi brzeg na wycieczkę a potem spać! Jednak w końcu nas zmogło i następnego dnia zaspaliśmy 2 godziny! Dobrze, że bez konsekwencji.
Wychodzimy i tak pierwsi, po raz pierwszy na tyle wcześniej, że można do wyścigu wszystko przygotować. Start na spinakerze i w drogę. Wiatr słaby, powoli wyostrzał, przeciwnie niż w prognozie. I to było to – wiatr 8-6 węzłów, coraz ostrzej i poszliśmy… Ba, dogoniliśmy jeden jacht, a 3 inne były naprawdę blisko. No i cóż, przed przylądkiem wiatr siadł do 4-5 węzłów i wyostrzył jeszcze bardziej. Przylądek minęliśmy na styk, z mizerną prędkością, ale jeszcze było dobrze, inni byli dość blisko. Niestety, na 4 mile przed metą wiatr siadł i siadał bardziej. 2-4 węzły wiatru i prędkość w okolic 1 węzła albo i mniej. Potem prawie stanęliśmy. Kiedy? Kiedy Liwa weszła na metę… Trzy ostatnie mile w 2 godziny i do tego halsówka pod spinakerem, bo przywiało z rufy. Choć przywiało to za duże słowo 🙂
11 godzin na wodzie, 37 mil i ostatnie miejsce a mogło być bardzo wysokie. O 20 cumujemy w Ventspils. Co ciekawe, tym razem nikt się nie denerwował, ja też nie. Widocznie osiągnęliśmy jakiś wyższy stopień świadomości. Zwiedzanie miasta, ale skromne, bo i czasu mało i chęci czy raczej siły nie te.
Piątek, 18 czerwca to ostatni dzień regat. Ma być jeden wyścig, wg tutejszych standardów niezbyt długi, bo zaledwie 25 mil, trzy kółka po trójkącie. Wychodzimy wcześnie, jako zupełnie pierwsi. Pogoda jest, jak niektórzy mówią, szorstka. Wiatr południowo-zachodni, 16 węzłów i fala, która jest niczego sobie. Tym razem organizatorzy długo ustawiają start, komisja marudzi i kombinuje. W końcu linia jest, można ruszać. A tymczasem się rozwiewa, powoli, ale systematycznie. Trasa jest tak ustawiona (po pławach nawigacyjnych), że jest halsówka, potem bardzo szybki żużel, potem prawie spinaker i znowu halsówka. Trudno tutaj coś kombinować. Wieje coraz mocniej, nie wszyscy stawiają spinakery. Pallas stawia, ale z przygodami. Raz spinaker wpada cały do wody, ale szybko udaje się go wyciągnąć. Wieje coraz mocniej, robimy błąd nie zmieniając pod spinakerem genuy nr 2 na dużego foka. Bo akurat wtedy trochę przysiadło. Był to pierwszy i jedyny wyścig, w którym wiatr pod koniec był silniejszy niż na początku. Czego jakoś nie chciałem przyjąć do wiadomości i w efekcie czego jacht był przeżaglowany. A szkoda. Komisja darowała nam 2 boki trzeciego okrążenia, gdy wchodziliśmy na metę wiało już 23 węzły w porywach. Koniec biegu, odpadanie, wymiana genuy 2 na foka i halsówka do portu. Zacumowaliśmy przed 16, po 6 godzinach na wodzie log pokazał 37 przepłyniętych mil. Z czego część to było czekanie na start i powrót do portu po regatach. Żegluga tego dnia była zdecydowanie mokra, ale bardzo szybka. Zwłaszcza ten fordewind pod spinakerem, na fali wskazówka logu doszła do 8,5 węzła, co było rekordem tego dnia i tych regat. Piąte miejsce w tym wyścigu i pochwały, gdy akurat moim zdaniem ten wyścig był jednym ze słabszych w moim wykonaniu. Spokojnie można było popłynąć lepiej i może nawet, po raz pierwszy i jedyny, zająć 3 miejsce. No cóż.
Koniec „gonek” (gonka to wyścig po rosyjsku), koniec regat. Sobota to dzień pływania z oficjelami, w co tym razem nas wciągnięto. Deszcz, na holu za Liwą zwiedzamy Venstspils od strony wody. Oczywiście zimno, ale goście na naszym jachcie nie marudzą. Przy dochodzeniu do nabrzeża nieprzyjemny incydent, gdy już po rzuceniu holu stajemy przy cumie rozciągniętej miedzy nabrzeżem a bojką cumowniczą, Liwa nagle włącza wsteczny i całkiem solidnie, pod kątem prostym, uderza w środek naszej burty. Dobrze, że na rufie ma gumową odbojnicę. Obyło się bez strat choć długo oglądałem potem burtę i od środka i od zewnątrz. Ale Liwa generalnie miała problemy z manewrowaniem w ogóle, a na silniku w szczególności. Pallas kilka razy miał pecha znaleźć się na na celowniku i choć potem omijałem ich z daleko, wreszcie nas dopadli.
Zakończenie regat miało miły akcent, gdy Pallas dostał nagrodę za dobre żeglowanie (butelkę whiskey, którą potem w marynarza wygrał Olek) i przy okazji oklaski od pozostałych załóg.
Rosjanie wyciągają z wody swoje jachty i pakują je na przyczepy. Niektóre jachty zostają w Venstpils, inne płyną do siebie. Drugi etap regat zostaje odwołany, bo są tylko trzy jachty, w tym Słoni, który dogonił nas i flotę właśnie w Venstpils.
Koniec regat i żal. Było niełatwo, ale wszystkim się podobało. Poza samymi regatami Litwa i Łotwa są przepiękne. Przynajmniej dla mnie. A może tak jak Andrzej Urbańczyk jestem „kochliwy” jeśli chodzi o odwiedzane miejsca? Kto wie!
Po deszczowej sobocie w niedzielę jest piękne słońce. Że dalej zimno? Nikt już na to nie zwraca uwagi, choć rano w kabinie temperatura wynosi najwyżej 12 stopni. Z końca falochronu patrzę na jachty, który urządziły sobie prywatne regaty w drugim etapie. Tojana, Katharina Jee i Słoni nikną powoli w morzu. A dla nas cały dzień na zwiedzanie, zakupy (z tym kiepsko, bo niedziela) i czekanie, kiedy wiatr się odwróci i stężeje. Po południu wiatr odkręca i choć nie wieje rewelacyjnie, to wychodzimy w morze o godzinie 19. Przed nami „zaledwie” 199 mil do Gdyni. Założenie jest takie, że wiatr będzie i do Gdyni dopłyniemy non-stop. Gdyby nie szło, to Kłajpeda jest portem lubianym przez nas… Ale idzie. Choć w nocy wieje słabo, momentami wręcz cichnie, to nad ranem ruszamy szybciej. I choć jest dalej diablo zimno, w kabinie 14 stopni po gotowaniu herbaty, to jednak pogoda dopisuje. Zachód słońca, wschód słońca, chmury które się w końcu rozeszły, zachód słońca i znowu wschód. Teraz w końcu solidniej przywiało, cały czas spinaker w górze a do końca już tylko 50 mil. Wieje, wreszcie wieje i to ciągle z rufy! W końcu widać z daleka ląd, na dużej fali i w dość silnym wietrze idziemy szybko na Hel. Telefony łapią zasięg, można porozmawiać już w polskiej taryfie. Cumujemy w Gdyni o 19.30, po 48,5 godzinie żeglugi, w której log pokazał 212 mil.
Jest ciepło, dziwnie nam jakoś, w kabinie 20 stopni, nawet można się spocić…

PODSUMOWANIE:
Łącznie przepłynęliśmy 630 mil w 13 dni. Warunki dały nam w kość choć sztormów nie było. Jedyną drobną awarią było pękniecie oplotu na rogu fałowym największej genuy, co dało się łatwo naprawić.
Piąte miejsce na 8 jachtów w grupie. Wszystkie jachty znacznie większe i znacznie szybsze. Czy można było lepiej? Szacuję, że jedno miejsce zabrały nam warunki pogodowe, czyli słabszy wiatr pod koniec trzech wyścigów. Kolejne miejsce zabrały nam nasze, głównie moje, błędy. A jeszcze wyżej? Tego nie wiem i już się nie dowiem 🙂
Za to wiem na pewno, że się podobało. Jeżeli impreza będzie w przyszłym roku, to jest bardzo duża szansa, że się na niej pojawimy. I kto wie, czy nie w tym samym składzie. Andrzejowi i Olkowi też się podobało. Bo przecież w końcu trzeba sprawdzić, jak wypadamy przy jachtach, które mają podobne osiągi.
Regaty były dla naszej trójki męczące, dla mnie dodatkowo bardzo stresujące.
Nie jest przesadą, że ilość siwizny na głowie mi znacząco wzrosła. Dodatkowo pływanie bez silnika rodzi różne ograniczenia, o których trzeba cały czas pamiętać.
Mentalność żeglarzy jest tam jednak trochę inna: dwa metry fali i 20 węzłów wiatru to są normalne, dobre warunki i w ogóle nie ma o czym mówić, wyścig dziewięciomilowy to krótki wyścig a gdy do mety zostało 20 mil to dla nich jest to tylko 20 mil i praktycznie koniec etapu…
Wejścia do portów nie są trudne, nikt się nie czepia o pływanie na żaglach, natomiast prawo drogi dla jachtów… cóż, nie można w tej kwestii liczyć na zbyt wiele.

Zobacz zdjęcia z rejsu w galerii

Tomasz Konnak


pl_PLPolski
Powered by TranslatePress