Tomasz Konnak – Pallasem na weekend, rok 2005
Rejsik weekendowy był jak zwykły rejs weekendowy, ale o tyle inny, że dłuższy. Ja byłem już o 10 w klubie, bo z jednym załogantem się umówiliśmy na prace na jachcie. Konkretnie trzeba było wjechać na maszt. No to Jacek wjechał jako lżejszy. I powisiał na tym maszcie ponad godzinę. Niby pracy mało, a jakoś tak zeszło. 🙂 A około godz. 18 pojawiła się załoga w liczbie dwóch sztuk. Aaaa, bo teraz, to już nie jest tak łatwo jak kiedyś, że jest wolne i wiadomo, że płyniemy. Oj nie, teraz zebranie załogi to trudna i czasochłonna sztuka… Tak, to jest smutna refleksja z tego sezonu… Bardzo smutna i bardzo wkurzająca refleksja.
W droge!
Tym niemniej o godz. 19 w czwartek wychodzimy. Oczywiście wiatr zdążył zmaleć. Bardzo. Tak bardzo, że za główkami portu znaleźliśmy się o godz 20, czyli samo wypłynięcie spod nabrzeża Dalmoru zajęło nam godzinę. A za główkami i fala jakaś się pojawiła, wiatr taki, że oddech koci jest mocniejszy. Po kolejnej godzinie (gratis mamy zachód słońca na wodzie) coś się zaczęło dziać. Wiatr przyszedł, słaby, ale jednak i jacht ruszył. No i tak sobie płynęliśmy spokojnie, półwiatrem, już po ciemku i prowadziliśmy ostrą dyskusję na temat patentów, regulacji i ogólnie wolności. Tak jakoś wyszło. Ale udało mi się Sławkę do „prawdziwej wiary chrześcijańskiej” doprowadzić. Michał sam z siebie jest w tej sprawie odpowiednio „wierzący”. I w takiej rześkiej jedynce do Helu w końcu dopłynęliśmy, pogoda w sumie piękna, nie było zimno.
Na Helu jak to na Helu
Na Helu jak to na Helu – o godz. 24 o kibelkach można zapomnieć, o prysznicach takoż. Nie ma wyjścia, idziemy spać. Oczywiście zameldowawszy się wcześniej bosmanowi (hmmm, czemu tam jest tak daleko, co?). Rano wstajemy wcześnie, dla załogi małe zwiedzanie, kontenery z prysznicami czynne więc korzystamy, ale już po 9 wychodzimy. Wiatr taki całkiem sympatyczny, dwójka, oczywiście w buźkę ale w portach to już dla Pallasa tradycja. Płynie się szybko, słońce zaczyna przypiekać, dobrze, że wiatr chłodzi. Ale okrążamy Półwysep i wiatr też odkręca z nami – a miało być pod spinakerem aż do Władkowa. I jest, tylko połówka. Tym niemniej spinaker idzie w górę, a wraz z nim prędkość. I to całkiem mocno, w silniejszych podmuchach GPS pokazuje cały czas ponad 6 węzłów. Żegluga jak marzenie, wiatr jest, słońce, jacht się kładzie na burtę, a charakterystyczne miejsca półwyspu znikają za rufą. I tak by mogło być, ale za Kuźnicą jednak wiatr najpierw zdycha, a potem odkręca. Zaczynamy halsować, wieje coraz słabiej, w końcu przychodzi cisza. Ale na szczęście, tylko na pól godziny. Przychodzi wiatr, dokładnie w buźkę i szybko rośnie. Rośnie tak, że zmieniamy genuę na nr 2. A i tę jest trudno wybierać załodze. Znaczy można, ale to trwa. A fala rośnie, pokład już mokry, trzeba się ubierać w sztormiaki. W końcu wejście, dobre kilka zwrotów, falszburta w wodzie (akurat przywiało tuż przed główkami), nie mam tym razem zrozumienia dla wędkarzy, których na falochronie jest całe stado – teraz muszą szybko zwijać wędki bo miejsca mało i trudno się wyrobić ze zwrotami. No i już, w środku, cumujemy, jest prawie godz. 15 – tym razem bardzo szybko nam poszło.
Władkowo po staremu
Jest mnóstwo czasu na zwiedzanie Władkowa, bardzo dobrą rybę maślaną z ziemniakami zapiekanymi, jakieś zakupy i czas wolny. Okazuje się, że dobrze, że byliśmy tak wcześnie, bo jachty się pod wieczór spływają z różnych miejsc a tu nie ma gdzie stanąć. Miejsca w y-bomach już wszystkie zajęte i nowi przybysze muszą cumować do wysokiego nabrzeża. A tak nawiasem – Władkowo miejsce sympatyczne, ale jak się melduję u bosmana to pada pytanie o wyposażenie ratunkowe. Bo w kamerce widać na rufie tylko jedno koło i to wygląda jakoś tak mizernie. Zostaję, co prawda grzecznie, przepytany co jest na jachcie. Ile kół, pławki świetlna i dymna, tyczka, rakiety. Heh, dobrze, że sobie niedawno wydrukowałem przepisy portowe i zarządzenie GUM i jestem wyjątkowo obkuty co i jak. Przyznaję się do braku tyczki. Tylko się zastanawiam, czy padnie pytanie o patenty, bo mój został w domu…Wiatr cichnie, wieczorem robimy sobie spacer na falochron – przy głowicy tyle wędek, że nie ma się jak oprzeć o barierkę. Widać Zaruskiego, stoi jeszcze w wodzie i chyba czeka na lepsze czasy.
Długa droga do Górek
Rano jak rano, wstajemy wcześnie i wychodzimy koło 9, długa droga przed nami do Górek, a wiatr słabiutki. No i tak się bujamy – trochę wieje, czasem cała jedynka, czasem cichnie, halsujemy, wiatr bardzo kręci i o dziwo jest bardzo zimno. Mimo słońca, koło 12 zaczynamy się ubierać w polary. W końcu, w końcu koniec półwyspu, zmiana kursu, wiatr przywiał odrobinę i znów spinaker w górę – ale tym razem to już tak na granicy – bajdewind, podmuchy. Załoga wprawia się w sterowaniu, ale trochę wprawy trzeba mieć w takich warunkach, bo jak nie to spinaker gaśnie, załamuje się, szarpie. Ale trzymamy go bo kiedyś trzeba ćwiczyć to raz a i już jest po 17 a dalej daleka droga… No i frajda z żeglowania też się liczy! Wiatr powoli odkręca, czas na genuę, już mijamy Port Północny, znów zdycha, widać wejście do Górek a wiatr coraz słabszy. No i kilkaset metrów przed wejściem, pół mili za pławą GW, cisza kompletna… A na zegarku godzina 20 już minęła. Heh… no to się nastawiamy na długą drogę a tu niespodzianka. Jacht „Jagódka 2” z Neptuna, sam podpływa do nas i bierze nas na hol. Coś mamy szczęście w tym roku!
Neptun, komary i pizza
Stajemy w Neptunie, upał ogromny mimo że ciemno, komary jak koty latają, zero wiatru. Lecimy pod prysznic, to był długi dzień, słońce dało nam nieźle do wiwatu, twarze spalone, nogi też, zamawiamy pizzę i w świetlicy klubowej jemy kolację a potem spanie. Rano przychodzi ostatni dzień, czas do domu, koniec wakacji. Pogoda taka sobie, chmurno, tradycyjnie wychodzimy wcześnie – w ogóle ta załoga była super – już przed 9 rano było po śniadaniu, wszystko spakowane, tylko wypływać. No i też już tradycyjnie – w wejściu do Górek w buzię, znów sią nahalsowaliśmy a wiatr powoli tężał. A wejście tam jest długie, jesteśmy sami, o tej porze jeszcze nikt nie pływa… 😉 Dopiero już na morzu spotykamy znajomych z Władkowa – spędzili pewnie noc na morzu, bez wiatru i dopiero teraz dopływają do Górek (Jacek II, Afinor). A my do Gdyni, pod wiatr, który na szczęscie jest, choć znów cichnie. A słońce wyszło i pali nam ciała, ja siedzę z ręcznikiem na nogach. W końcu już za Sopotem przyszedł solidniejszy wiatr.
Nic nie trwa wiecznie, czyli do domu wrócić trzeba
W silnym przechyle, pod największą genuą pędzimy do domu – oczywiście halsówka, ale to nic, bo jacht z wiatrem po prostu żyje. Fala wchodzi na pokład, przepływamy dość blisko Redłowa, potem bulwaru. Widać, że wszyscy się cieszą z wiatru, z tego że jacht jest posłuszny w rękach sternika (ktoś by spróbował zabrać ster Sławce… 😉 ), że fajnie, jak falszburta momentami dochodzi do wody a na szotach (14 mm) można zagrać jak na strunach… Znów spotykamy znajomych, Free Dom wchodzi do Gdyni tuż przed nami, za nami klubowy Orion, potem Wik. Wszyscy się spływają, jest godzina 15, czas na klarowanie jachtu i koniec imprezy. Było spokojnie, dużo słońca, wiatr kapryśny ale był! Plan został zrealizowany, wyspaliśmy się, było też trochę szybkiej żeglugi, manewry pod żaglami w portach, holowanie, spinaker i jego fanaberie… 🙂 Było podejście do worka od spinakera, który to worek wypadł podczas tegoż spinakera stawiania… Widok morskiej wody, zachód słońca na wodzie, odrobinę fali, mokry pokład. Czyli po prostu tak, jak jest na wszystkich jachtach tej wielkości na morzu. Pozostały zakwasy w każdym mięśniu niemal, łącznie ze wszystkimi częściami palców u dłoni.
Tomasz Konnak