Janusz Radwański – „Pluton” w regatach, rok 1956

Od pana Janusza Radwańskiego otrzymaliśmy następujący list (w roku 2009):

   „Piszę do Was po przeczytaniu wspomnień kapitana Bronisława Kuśnierza – mojego pierwszego mentora żeglarstwa, a dzisiaj serdecznego przyjaciela. On to właśnie zachęcił mnie do przedstawienia państwu mojego wspomnienia z regat, które miały miejsce w sierpniu w 1956 r. Regaciły się wszystkie „konie” : „Pietrek”, „Kaprys”, „Marcin”, „Wiatr”, „Pluton” z Gryfu oraz „Rybitwa” z JKM „Stal”. Wspominam o tym, ponieważ jest to już zapomniana klasa jachtów pełnomorskich tak zwanych „czterdziestek”. Miałem wówczas przyjemność znaleźć się w załodze „Plutona”, którego kapitanem był pan Oraś.”

Serdecznie dziękujemy i zapraszamy wszystkich do czytania! 

Pierwsze zdjęcie pochodzi ze zbiorów Zbigniewa Klimczaka. Zostało zrobione w 1959 roku na jachcie Pietrek, podczas dwuosobowego rejsu na Bornholm.

Na jachcie Pietrek w 1959 roku

„Plutonem” Gdynia – Świnoujście – Gdynia Regaty w sierpniu 1956r.

W dniu rozpoczęcia zawodów stanęliśmy wszyscy rzędem przy swoich łódkach i z uwagą wsłuchiwaliśmy się w przemówienie otwierającego regaty komandora. Byliśmy już wszyscy w komplecie, właśnie przed paroma godzinami dołączył do nas kapitan, który miał prowadzić „Plutona”. Był to niewysoki, szczupły, już w średnim wieku jegomość.

Przybył prosto z zarządu LPŻ`tu, stąd wzbudzał pośród żeglarzy niemały respekt. Zaczął się przegląd załóg.
Przechodzący obok nas główny sędzia, a był nim Bogdan, pozwolił sobie na mały żart.
-O widzę, że macie dodatkowy maszt , pewno pognacie jak błyskawica.
Uwaga ta dotyczyła Henia, który mierzył prawie dwa metry. Przezywaliśmy go żartobliwie „bezanem”.
Wszyscy na pokład! Żagle na maszt! Rakieta w górę! – zaczęły się regaty.
Linię startu przeszliśmy jako przedostatni, ale już na wysokości boi GD byliśmy daleko na przedzie. Wiał słaby południowy wiatr i postawiona genua dodawała nam skrzydeł. -Hmm…, czym wyście do diabła posmarowali ten kil? Pierwszy raz spotykam tak prującego „konia”, jeszcze w dodatku przy tak słabym wietrze – dziwił się nasz Warszawiak.
-Nie ważne czym, grunt że pokazujemy wszystkim rufę – niedbale, ale z odrobiną dumy odpowiedział Adam.
Zostały rozpisane zajęcia. Załoga składała się z pięciu osób. Podzieliliśmy się na czterogodzinne wachty. Ja zostałem przydzielony do Adama, a Heniu do Lili – bardzo koleżeńskiego chłopaka w moim wieku, z którym miałem się zajmować kambuzem.
W porównaniu z Heniem, Lila był niskiego wzrostu, ale za to mocno zbudowany. Swoją atletyczną posturę zawdzięczał treningom zapasów. Jedynie on mógł dokładnie wybrać szoty grota przy silnym wietrze.

Do Władysławowa cieszyliśmy się sielanką, w dodatku nasi konkurenci poginęli już za horyzontem. Nie trwało to jednak zbyt długo, bo piękna żegluga skończyła się gdzieś na wysokości Łeby. Wspaniała pogoda zaczęła się szybko zmieniać. Rosnący w siłę zachodni wiatr coraz bardziej kładł nas na burtę – płynęliśmy ostrym bajdewindem. Przybierająca fala coraz częściej wdzierała się na pokład. Uciekający z łowisk rybacy nakłaniali nas, abyśmy podążali z nimi do portu, niektórzy nawet proponowali nam holowanie. Ostrzegali przed naciągającym sztormem. Zgodnie z regulaminem mogliśmy się schronić, ale tylko o własnych siłach, holowanie groziło kompletną dyskwalifikacją. Do Łeby mieliśmy kilkanaście mil, na tyle daleko, żeby nie zdążyć przed szybko nadciągającym sztormem.
– Co tam.., to przecież letni sztorm, który za parę godzin minie – pocieszał nas kapitan.
– Załóżcie sztormowego foka i zrefujcie trochę grota – polecił.

Nie wystarczyło to na długo, sztorm przybierał na sile i trzeba było więcej refować.
Nie mogę dzisiaj określić ówczesnej skali siły wiatru, ale pamiętam, że przy często powtarzających się szkwałach morze stawało się białe od grzywaczy. Baliowaty kadłub „Plutona” podskakiwał na falach niczym koń w galopie, stąd być może wzięła się nazwa tego modelu łódki. W przeciwieństwie do pierwszorzędnej gładzi części podwodnej, szczelność góry pozostawiała wiele do życzenia. Okazało się, że mamy dziurawy fartuch masztu, nieszczelne bulaje i klapy włazów. Schodząca wachta z pokładu zamiast odpocząć zabierała się do wylewania wody z zęzy, której przybierało coraz więcej. Alarmem, że jest jej za dużo, było przesiąkanie materaców i koców. Wyglądało to tak: wybieraliśmy prawie wszystką wodę, kładliśmy się na koję zawietrzną i zbudzeni po chwili pluskiem znowu łapaliśmy za wiadro. Koja nawietrzna wydawała się bardziej sucha, chociażby do pierwszego zwrotu, jednak przeszło czterdziestostopniowy przechył nijak nie pozwalał na niej zasnąć. Częste wylewanie wody, wachta na pokładzie oraz trudności z utrzymaniem naczynia na kuchence, a nawet samej kuchenki, pozbawiły nas zupełnie możliwości spożycia ciepłego posiłku. Posilaliśmy się jedynie chlebem z dodatkiem wędliny albo sera. Popijać można było zimną wodą osładzaną sokiem.
– Masz tutaj tabliczkę czekolady – poczęstował mnie Adam, kiedy leżeliśmy pod mokrymi kocami.
– Zjedz ją całą, może się trochę rozgrzejesz, zdążyłem je jeszcze wyciągnąć z mokrej bakisty. Wiesz, chuchajmy razem, to będzie nam trochę cieplej. Cholera! Nie mam już na sobie suchej nitki – skarżył się na podłe warunki.
 Dygocąc z zimna staraliśmy się zasnąć chociaż na chwilę. Nie pozwoliła mi jednak na to zjedzona w pośpiechu czekolada. Razem z silnym rozkołysem spowodowała u mnie takie torsje, że przez cały czas siedziałem z zanurzoną w wiadrze głową. Zziębnięty, mokry, wymęczony torsjami, byłem bliski głośnego krzyku: ja chcę do domu!!! Zaklinałem się, że moja noga nigdy już nie stanie na żadnym jachcie, ani na innych pływających na morzu gratach.
Silny zachodni sztorm zatrzymał nas w miejscu. Halsowaliśmy raz na północny zachód aż pod Bornholm – widać nawet było łunę jego latarni – to znowu na południe, gdzie zawsze na lewej burcie mieliśmy Stilo. Napierające fale nie pozwalały nam się przesunąć na zachód ani na milę. Niewątpliwie przyczyniła się do tego konstrukcja jachtu. „Koń” bardzo tępo chodził na wiatr, a jego szeroki „tors” zatrzymywany był skutecznie.
Trzeciego dnia sztorm zaczął odpuszczać. Częściej spotykaliśmy już kutry polskie i duńskie.
Słabnący wiatr skręcił teraz na południe, co pozwoliło nam już pełnym bajdewindem, a nieraz nawet półwiatrem podążać w stronę Świnoujścia. Grzywacze szybko zanikały, jedynie od czasu do czasu nieco większa fala trochę moczyła. Skończyło się koszmarne wybieranie wody i wreszcie można było coś ugotować. Wszystkim nam poprawiły się humory, a kapitan to zaczął sobie nawet podśpiewywać swoje “My bony is over the ocean” .
Wieczorem minęliśmy Jarosławiec, nad ranem Gąski. Z niepokojem rozglądaliśmy się wokoło za przeciwnikami – bezskutecznie. Co raz to któryś z nas wykrzykiwał, że widzi żagiel, okazywało się później , że to bielejący się grzywacz. Nie znana nam była w tym czasie nasza pozycja regatowa, ale mieliśmy cichą nadzieję, że nadal prowadzimy, a jeżeli już nie, to chyba nie wiele straciliśmy do czołówki. Po postawieniu naszej niezawodnej genuły gnaliśmy jak przed sztormem, nie wiele tracąc na szybkości nawet wtedy, kiedy to trzeba było ściągnąć grota i trochę go pocerować, ponieważ potarmosiło go nieziemsko.

Z uwagi na niezliczoną ilość wystających z wody wraków, szczególnie w pobliżu Kołobrzegu  Dziwnowa i samego Świnoujścia musieliśmy się oddalić bardziej w morze. Trochę się na tym traciło, ale było bezpieczniej.

Nareszcie! Wczesnym porankiem piątego dnia byliśmy już na farwaterze prowadzącym do Świnoujścia. Ku naszemu zmartwieniu wiatr zdecydowanie skręcił na południe. Ze względu na wąski szlak wodny zmusiło to nas do częstego halsowania.
Obie burty wybierały szoty i baksztag tak często, że znowu byliśmy mokrzy, tym razem jednak nie od sztormu. Rozglądaliśmy się pilnie za przeciwnikami, ale ku naszej radości żadna łódka nie przypominała „konia”.
Po naszej prawej burcie pokazały się już zabudowania miejskie. Jeszcze jeden hals i skierujemy się na linię mety. Znajdowała się ona mniej więcej w miejscu, gdzie teraz dobija prom z Warszowa. Żeby minąć ją lewym halsem z imponującą szybkością, należało trochę nabrać wysokości. Można to było uzyskać wchodząc nieco w głąb głównego kanału prowadzącego do Szczecina. Tak też uczyniliśmy. Po zwrocie, już półwiatrem, pruliśmy prosto na metę. Niestety, przepływając za blisko ostrogi rozdzielającej port Marynarki Wojennej od wspomnianego kanału ugrzęźliśmy na dobre w błotku. Na nic się zdało spychanie przy pomocy bosaka i pagajów. Przechylaliśmy łajbę na wszystkie strony chcąc zmniejszyć zanurzenie – również bezskutecznie.
– Hej, chłopaki! Podajcie cumę, to was odciągniemy – oferowali swoją pomoc przepływający szalupą marynarze.
Henio żwawo pobiegł do forpiku po linę i kiedy już ją miał podawać rozległ się głośny krzyk Adama.
– Nie!!! Nie podawaj!!! Po drugiej stronie obserwuje nas komisja i szlag trafi nasz wysiłek, natychmiast nas zdyskwalifikują.
Sytuacja stawała się coraz bardziej nerwowa. Co chwilę spoglądaliśmy w stronę morza wypatrując doganiające nas jachty. Jakby tego było mało, zawirowanie wody lub być może wchodzący prąd spychał nas coraz bardziej w bagno.
– Nie ma innego wyjścia, jak wejść do wody i próbować zepchnąć – zdecydował kapitan.
Wszystkie oczy zwróciły się od razu na Henia, który zaczął już zdejmować spodnie.
– Zostaw tylko tenisówki na nogach, bo kto wie, jakie szpejostwa mogą się w tym świństwie znajdować – doradzał Adam.
Kiedy Heniu był już za burtą, my, to znaczy ja z Lilą weszliśmy na wychylony nad wodę nok bomu. Łajba się mocno przechyliła.
Hurrra..! Udało się! Po dłuższej chwili trwającej dla nas wieki i po wielkim wysiłku Henia, który z determinacją spychał nas z mielizny grzęznąc przy tym coraz bardziej w mule, zaczęliśmy się przemieszczać bardzo powoli na głębszą wodę.

Nic jednak nie było za darmo. Nasza radość nie trwała długo, Heniu ugrzązł na dobre i nie mógł się za nic ruszyć. Sterczał samotnie jak wiecha i spoglądał żałośnie w naszą stronę. Znowu nowy problem, jak go stamtąd wydostać?
Kotwicząc w dostatecznej odległości od ostrogi, popuszczając łańcuch, zbliżyliśmy się do niego na tyle, żeby uchwycił się wyrzuconego koła. Następnie mocno podbierając, co nie przychodziło łatwo, staraliśmy się wyciągnąć naszego wybawcę. Tutaj z kolei przydała się „para” Lili. Zapierając się mocno o sztag wyciągał łańcuch metr po metrze. Wydawał przy tym głośne westchnienia i inne dźwięki.
Wprawdzie byłem mu wyznaczony do pomocy, ale nic tam było po mnie.
Nagle dobiegły do nas okrzyki tryumfu z rufy. Wydawali je asekurujący „rozbitka”, kapitan z Adamem. Henio w końcu „wystrzelił” jak korek z szampana i zaczął podpływać do burty. Po chwili był już na łajbie i cuchnącym bagnem, mazutem i jeszcze czymś innym zabrudził cały kokpit.
– No, nareszcie jesteś z nami cały i zdrowy – klepał go przyjaźnie po plecach kapitan.
– Jestem.. , jestem… – mruknął nasz bohater – Ale co z tego, kiedy tam zostały moje pepegi.

Żaden z nas się nie spodziewał, że na półmetku zameldujemy się na dobę przed resztą.

Pamiętam, że zacumowaliśmy w pobliży długiej wiaty peronowej, do której biegły brukowaną ulicą tory kolejowe. Miasto zamieszkane było jedynie częściowo, najbardziej w pobliżu kanału rzeki. Im dalej na zachód, tym więcej można było spotkać opustoszałych domów. Zdarzały się nawet puste ulice. Wszędzie się spotykało maszerujących marynarzy radzieckich. Zdziwiła nas także spora ilość cyganów, którzy wprowadzali się do opuszczonych mieszkań. Zaczęliśmy powątpiewać, czy to jest aby polskie miasto.

Jeszcze tego samego dnia wysłano nas z wanienką do masarni po kiełbasę. Udając się w kierunku południowym szliśmy podziurawioną ulicą, na której jeszcze leżał nie uprzątnięty gruz. Nie mieliśmy wielkiej trudności do niej dotrzeć. Już od samego początku prowadził nas niesamowity zapach świeżo wędzonej wędliny. Zrobiło to na nas tak wielkie wrażenie, że zaczęliśmy wręcz biec w jego kierunku. Nie było się czego dziwić, od trzech dni nie mieliśmy nic w ustach poza wilgotnym chlebem i mdlącym dżemem.
W masarni zostaliśmy poddani wielkiej próbie cierpliwości. Stojąc w długiej kolejce, zrezygnowani i przygnębieni przyglądaliśmy się już obojętnie, jak te niesamowicie cudnie pachnące wędliny ładowane są na wojskowe samochody, na których bielały duże litery „CA” (sowietskaja armia).

Przyznać muszę, że nasze wyczekiwanie nie było nadaremne, już po paru godzinach, kiedy odjechały ciężarówki, otrzymaliśmy kilkanaście kilogramów złocistej, pachnącej, jeszcze ciepłej kiełbasy zwyczajnej. Miało to wystarczyć dla wszystkich załóg naszych jachtów.

Po raz pierwszy od paru dni mogliśmy się wyspać pod suchymi kocami. Pomogła nam w tym ciepła i słoneczna pogoda
Doba odpoczynku całkowicie wystarczyła, aby zregenerować siły na podróż powrotną.

Opuszczając Świnoujście napotkaliśmy na redzie podążającego do portu „Piotrka”, a parę mil za nim następne „koniki”. Mając przeszło dobę rezerwy z tryskającym wręcz humorem skierowaliśmy się w stronę Gdyni.
Przy stale sprzyjającym wietrze, na pokonanie drugiego etapu wystarczyło jedynie dwie doby.
Podczas tego czasu przeszliśmy, szczególnie Heniu, Lila i ja, dogłębne przeszkolenie z zakresu świateł sygnalizacyjnych.
Na pytanie kapitana o określenie kursu przepływających statków według ich świateł odpowiadaliśmy takimi bredniami, że nasz nauczyciel łapał się za głowę.

– Przecież wy tworzycie potencjalne zagrożenie na jachcie, was nie można nawet na chwilę pozostawić samego przy sterze – sarkał.
– No.., to gdzie.. mieliśmy się tego naaauczyć, jak poo raz pierwszy pływamy w… ogóle po… morzu – jak zwykle trochę się jąkając starał się za wszystkich tłumaczyć Lila.
– Do… tej poory to zawsze bbyła oośla łączka, albo Jjastarnia ii to tylko w dzień – ciągnął dalej – ii czemu się pan taak dziwi?
Około dwudziestu mil od mety przyczyniłem się do wielkiego zamieszania, jakie powstało pośród załogi za sprawą mojej indolencji żeglarskiej, a może nad obowiązkowości. Wchodziła tu także obawa przed straszną egzekucją. Dzisiaj skłaniałbym się raczej do tego pierwszego.
Słońce się już nieco uniosło nad horyzont, kiedy objąłem wachtę przy sterze. Nasz „Pluton” zbliżał się już do trawersu Jastarni i południowo wschodnim kursem, pełnym fordewindem, podążał w kierunku helskiego cypla. Żagle ustawione były na motyla.
Raz po raz spoglądałem na coraz częściej ziewającego kapitana, któremu na skutek zmęczenia kiwała się głowa na wszystkie strony.
– Chyba skoczę się trochę zdrzemnąć – zwrócił się do mnie – Jest cicho i spokojnie.
Trzymaj się kursu i broń Boże nie zrób rufy. Pamiętaj, jak ci bom przeleci, to przeciągnę pod kilem – napominał parokrotnie.

Pełen dumy, sam na pokładzie, sam przy sterze, co chwilę spoglądałem na szeroko rozpostarte żagle z obawą , aby nie zrobić zwrotu przez rufę. Wiatr nieco przybierał na sile, a to przekładało się na naszą prędkość. I tak sobie płynąłem.
Po jakimś czasie ląd z prawej burty zaczynał znikać, a ja ciągle w obawie przed zwrotem trzymałem się kursu.
– Gdzie.. my już jesteśmy? – ziewając zapytał Adam, który przed chwilą wyszedł na pokład.
– Szczerze mówiąc, nie wiem, ale trzymam tak, żeby bom nie przeleciał.- odpowiedziałem.
– O, popatrz, daleko przed dziobem rysuje się jakiś ląd – oznajmiłem rzeczowo.
Adam popatrzył chwilę przez lornetkę i jak nie ryknie.
– Gdzie ty dupku płyniesz!!? Przecież przed nami rysuje się mierzeja! Już dawno powinniśmy zrobić zwrot! Nie widziałeś , że mijamy cypel?
Głośny krzyk Adama postawił wszystkich na nogi. Obudzony kapitan z samego początku nie dowierzał naszej pozycji.
– To wszystko moja wina – powiedział spokojnie – Miałem się zdrzemnąć tylko pół godziny, a przespałem blisko trzy.
Pośpiesznie zrobiliśmy zwrot na północny zachód. Z pełnego wiatru zrobił się bajdewind. Moje trzymanie żagli  na „ broń Boże nie zrobienie zwrotu przez rufę” kosztowało nas ładnych parę godzin spóźnienia.
Na szczęście, kiedy dowiedzieliśmy się, już po zacumowaniu w Gdyni, że oprócz nas żaden „koń” jeszcze nie zawinął, moja nawigacyjna wpadka rychło przeszła w zapomnienie.
Oficjalnie regaty zakończono dopiero za dwa dni, kiedy dobiła do mety ostatnia łajba.
Jako zwycięzcy, załoga otrzymała po małym pucharku, a nasz warszawski dowódca został nagrodzony przepięknym kryształem.

Przed powrotem do Warszawy wydał pożegnalne przyjęcie, na którym oprócz jego dzielnej załogi, pamiętam, uczestniczyli także między innymi poprzedni kapitan „Młodej Gwardii” ex „Generał Zaruski” oraz Franek z Ewą. Będąc już mocno „pod humorem” usilnie starał się nas nauczyć swojej ulubionej piosenki „My bony is over the ocean”.
Najgłośniej śpiewał Adam, chociaż jego głos przypominał raczej pianie młodego koguta.

Naszego regatowego kapitana widziałem w ten wieczór po raz ostatni. Dziwne. Podczas sztormu wymagał od nas wszystkich dokładnego przywiązywania się do jachtu.
– Pamiętajcie – ostrzegał – jak ktoś wyleci ze swojej winy za burtę, to wcale nie będę się wracał.
W niedługim czasie dowiedzieliśmy się, że zginął na Wiśle na skutek wywrotki żaglówki – zaplątał się w szotach.

Janusz Radwański

Gdynia, jesień 2005

pl_PLPolski
Powered by TranslatePress