60. Regaty GWG – Wrażenia z pokładu „Aquili” – Czesław Perlicki

Niedzielny poranek, godzina 5:26 przekraczamy linię mety. Uczucie ulgi na twarzach załogi. Jest nas czworo: Ewa, Asia, Mirek i ja – Czesław. Obolałe nasze ciała poruszają się jednak żwawo. Klar portowy, sprawny. Pogania nas marzenie o ciepłych łóżkach. Mówimy sobie do widzenia. Na twarzach nikłe uśmiechy, które odczytuję jako nadzieję na kolejne spotkanie regatowe na pokładzie Aquili. We mnie pozostała nie wyrażona wdzięczność do mojej załogi. Wszak gdyby nie oni siedziałbym w domu i nie miałbym emocji wzbudzonych przeżyciami na tradycyjnej trasie – regatowej pętli do „Władkowa”. Ewa to jedyna związana od roku z AQUILĄ. Asia przez przyjaźń z Ewą, Mirek z kolei przez nasz wspólny rejs na Scorpio. Nie jest pasjonatem regat, ale ze zrozumieniem spogląda na moją regatową pasję, czego wyrazem była jego obecność w tych regatach.

A BYŁO TO TAK: Czas wyjścia na akwen startowy nieubłaganie zbliża się. Szybki klar regatowy. Kierujemy prośby do jachtów silnikowych o wzięcie naszego holu. Jak już nieraz bywało, zrozumienie dla naszego niedostatku wyraża Kapitan s/y ORION. Pole startowe w naszym zasięgu, dziękujemy Kapitanowi i Załodze, hol oddany, żagle postawione. No i się zaczęło, pod czaszką „przemyślunki” – gdzie lepiej? Boja czy statek KR, jak się układa stawka, czytanie zamiarów konkurentów. Rozpoczęta procedura ogranicza pole manewrów startowych. Sygnał jednej minuty do startu i czas na bezpośrednie podchody z najbliższymi jachtami. Za moment został tylko jeden, wychodzimy na nawietrzną, ostrzą nas, odpowiadamy wyhamowaniem naszego jachtu i przejściem na zawietrzną konkurenta, ostrząc po uzyskaniu krycia, czynimy to łagodnie, lecz teraz określę ten jacht jako naszego przeciwnika, gdyż nie reaguje na nasze wezwanie, zrywam krycie i jako jacht swobodny z tyłu startuję, uznając nasz manewr startowy za udany. Myślę jednak, że obyczaj u niektórych sterników – nie respektowanie przepisów regatowych jest wyjątkowo niezrozumiałe. Nie jest dyshonorem, gdy czasami najlepsza załoga popełni falstart wymuszony przez konkurenta.

Odczuwam życzliwą satysfakcję, gdy po kilku chwilach wyprzedza nas Quanta z Przyjaciółmi wysokiej miary regatowej z Piotrem za kołem sterowym.

Bliska boja rozprowadzająca, za nią kurs w kierunku HLS. Pogoda odpowiada prognozie. Załoga waleczna, stawiamy code 0. Decyzja trochę wymuszona za wysoką gramaturą naszego spinakera. Po wstępnych problemach wyregulowany code zapewnia nam miłą dla uszu prędkość. Tu wychodzi mniejsza nasza prędkość w porównaniu do jachtów większych. Właśnie one dostały szansę od skręcającego w lewo wiatru t.j. w kierunku na N , wyminięcia cypla helskiego jednym halsem lub z małą docinką na lewym. Nam też się to udało, niestety ze znacznym opóźnieniem. Widoczne światła rufowe budzą nadzieję na dalszą dobrą żeglugę, gdy wyprzedzają nas dwa „wielkoludy” z prędkością dla nas imponującą, wymarzoną, ale nieosiągalną. Omijanie cypla jest zdumiewająco długotrwałe w każdych warunkach pogodowych, ale to jak myślę moja psychiczna „ułomność”. Jachty wyprzedzające nas, wychodzą do wiatru ze słusznym wyprzedzeniem, a odchylający się na W kurs, dodaje tym szybkim jachtom dodatkowy bonus.

W tym przypadku to na ich dobro, tyle że w regatach Gdy-Wła-Gdy różnie to bywa, nie należy im żałować tegorocznego „fartu”.

Aquila w naszej ocenie pomyka szparko do Wła. Odczuwamy wzrastający wiatr, co decyduje o założeniu jednego refu, sprawnie wykonanego przed osiągnięciem pławy zwrotnej, przez naszą brydżową czwórkową – przepraszam – załogę. Okrążamy znak około 24:00 z bliskim towarzystwem dwójki jachtów. Próba ich identyfikacji nie powiodła się. Płyniemy za ich światłami rufowymi. Odczuwamy wyraźnie nasilający się wiatr jak i dodatkowe szkwały. Załoga wykazuje odznaki zmęczenia. Ich obecność na pokładzie Aquili przy panującej pogodzie jest konieczna. O drzemce nawet trudno marzyć, gdy jacht płynie na granicy swych możliwości szybkościowych a fale swymi bryzgami „umilają” żeglugę. Pierwsza kropla po Wła trafiła, zgodnie z pokładową hierarchią, za mój kołnierz. Każdy z nas zna to uczucie turlającej się powoli kropli zimnej morskiej wody po kręgosłupie. BRRR… to dźwięki wydane przez moje gardło. Uśmiechy na zmęczonych twarzach załogi, wychłodziła niebawem, przebiegająca przez nasz pokład fala z białym grzywaczem, obdzielając nas wszystkich sprawiedliwie. Szczęśliwie, taką czyhającą w ciemnościach „sprawiedliwością” obdarzano nas w sposób bardzo niepożądany, może tylko jeszcze raz, może dwa.

Bez kokieterii napiszę, że od chwili obrania kursu w kierunku naszej zatokę uznałem, że regatowe ściganie zeszło na drugi plan naszej żeglugi. Powód? Prędkości przeszło 11 węzłów na spiętrzonej fali, zanotowane na GPS-ie, jak i moja wyobraźnia, która nie dopuszczała nawet szczątków takich fal na pokładzie Aquili. Dodatkowo to moje omamy, gdy po rufie, rząd świateł na przyjętym prawym halsie, radośnie uznałem za światła naszego gdyńskiego bulwary. Już się rumienię. To były światła na Helu. Szczęśliwie oprzytomniałem na uwagę Ewy. No i dalej na motyla płynęliśmy na metę. Im bliżej wyłaniających się znajomych świateł, stajemy się coraz bardziej ożywieni. Zgodny z instrukcją żeglugi kontakt radiowy z KR – i jak we wstępie.

Wymarzony spoczynek i gorąca kąpiel przywróciły moje zmęczone ciało do stanu używalności i z takim stawiam się na zakończeniu regat w siedzibie Jacht Klubu Morskiego GRYF. Sam, bez załogi. Ewa na promie kursem na północ, była już na Bałtyku, kierując się na rowerową wyprawę. Asia i Mirek w domu – obowiązki rodzinne, też mają swój priorytet.

Tu bardzo ciepło podkreślę sprawną organizację regat i pracę Komisji Regatowej. No i atmosferę życzliwości, którą nas obdarowano. Toasty i spożywane pierożki, podgrzewały uczestników uroczystości 60–tych Jubileuszowych Regat.

Jak zwykle – do zobaczenia na kolejnych 61 Regatach Gdy-Wła-Gdy.

P.S. Szanowni Organizatorzy uprzejmie obdarowali mnie okazałym pucharem przypominającym o wieloletnim udziale w tych regatach. Serdecznie dziękuję. Wszak nasza ludzka ułomność wyrażająca się pychą, bardzo mnie załaskotała. Człek ułomny, myślę że większość z nas ma upodobania stawania przed frontem kompanii. Tym bardziej ja, dzięki łaskawej Opatrzności dającej mi długą żeglarską egzystencję, mogę stanąć przed tak zacną kompanią żeglarzy rozsmakowanych w tych regatach. Regaty te uznawano, sądzę od pierwszych w 1959 roku, a od 1960 roku mogę potwierdzić jako ich uczestnik, jeżeli mnie pamięć nie zawodzi, jako wymagające i obdarowywane szacunkiem przez żeglarzy. Aura w zamian nie skąpiła żeglarzom niespodzianek. Spotykaliśmy tu wszystko co bogowie wiatru, mórz i słońca wymyślić potrafią. Aby paletę darów fundowaną każdorazowo przez aurę wypełnić, umieścić na niej należy wspomnienia uczestników regat do „władkowa” z całego 60 lecia. Ja najmilej wspominam żeglugę pod rozgwieżdżonym niebem jak i wschody słońca wypatrywane porankiem. Z pamięci nie zostały wymazane powroty po wychynięciu za cypel Helu po spotkaniu bałtyckich fal.. To często był sprawdzian żeglarskiej sprawności, rozsądku żeglarzy i ich pokory dla potęgi morza i wiatru.

Regaty te dawały szansę każdej załodze i na każdym jachcie. Ja mam w pamięci wygraną swojej grupy przez jacht „Krab” pod dowództwem Julity, a za sterem Patryka, Palczyńskich. Mnie też udało się wygrać swoją grupę na „Wezyrze”. Moc wspomnień może wypełnić niejeden wieczór żeglarski. Należy pamiętać, iż wszystkie te ekscytujące żeglarskie zdarzenia tworzyli i wypełniali swą żeglarską pasją i trudem z tym związanym – żeglarze, od kapitanów po załogi. W mojej pamięci odkrywam Frania Kuśnierza, Zygę Perlickiego, Tadeusza Siwca, Franka Waltera, Miecia Przewłockiego, Genia Kossakowskiego, Władka Beyera , Rysia Lewandowskiego, z Kotwicy Medarda Przylipiaka, Szymańskiego, Tadzia Siwca i „młodzieżowców” w tym gronie: Mańka Kulę i Romka Paszke. Z Gdańska Kujawę, Pieńkawę, Boguckiego, Ciecholewskich szczególnie Adama, itd., itd, przepraszam ale to kapitanowie, którzy kierowali jachty do Wła w tych regatach. Odtworzyłem ich z trudem uruchamianą a zawodną pamięcią, nie ze źródeł. Zacnych tych żeglarzy rozproszyła szara codzienność. Przywołam Krzysia Paula, wielokrotnego uczestnika GZG, którego pamięć i zapiski w Jego kajeciku, odkurzyłyby bardzo wielu z naszych Kolegów. Bardzo pomocny w dziele będzie spotykany kpt Franciszek Kuśnierz na kolejnych uroczystościach Gryf-oskich z nieodłącznym aparatem fotograficznym, z kopalnią wspomnień z posiadanym archiwum żeglarskich fotografii, dokumentacją naszego żeglarstwa morskiego. Obaj, jak i wielu żeglarzy mogło by również służyć pomocą w upamiętnieniu żeglarzy i zdarzeń z regat Gdy-Wła-Gdy.

Pamięć moja utrwaliła myślę, że na trwałe, moje pierwsze regaty do „Władkowa” na „Pasacie” pod Franiem Walterem w ciężką bałtycką pogodę. Dla tego że pierwsze, ale też z racji anegdotycznego, typowo żeglarskiego zdarzenia, które tak zapamiętałem. Jeden z załogi znużony falą, legł w koi i to kapitańskiej. Potrzeba oddania Neptunowi zjedzonego obiadu, spowodowała zwrot strawy wprost do teczki kapitańskiej z kanapkami. Resztę opisu pozostawiam indywidualnej wyobraźni. Dodam tylko, że kapitan Franio był człowiekiem zrównoważonym. Dzięki temu myślę, kolega wyszedł w porcie z jachtu cały i nieuszkodzony.

Kolejny start to 1963 rok związany przyczynowo-skutkowy z moim żeglowaniem na jachtach klasy „Star”. Tydzień przed „Władkowem” ścigaliśmy się treningowo, pod nadzorem Julka Sieradzkiego. Niespodziewany wzrost siły wiatru (zanotowano 9B) rozpędził całą stawkę. Mojej Cassiopeji nie opanowałem – zatonęła. Ja za tydzień popłynąłem na „Monsunie” pod Zygą, który mnie zmobilizował stwierdzeniem: chcesz dalej żeglować to musisz wypłynąć w tych regatach.

To dzięki regatom Gdy-Wła-Gdy jestem w żeglarstwie do dzisiaj.

Czesław Perlicki

pl_PLPolski
Powered by TranslatePress